Dziecko wszystko dostaje za darmo. Tylko dlatego, że jest. Nie pracuje, nie zarabia, nie kupuje, nie bierze kredytu. Przyjmuje rzeczywistość jako dar. Czy nie dlatego właśnie Chrystus powtarza swoim uczniom, że uczniowie mają stać się jak dzieci?
Usłyszeliśmy na ten temat dziesiątki kazań. Przeżyliśmy niejedne święta, dzieląc się opłatkiem i śpiewając na pasterce o tym, że Słowo stało się ciałem. Niezmiennie wracamy do tej prawdy co roku, choć lepiej byłoby powiedzieć, że to ona, jak zawsze w grudniu, wraca do nas, a my jedynie próbujemy się z nią poukładać. Może nawet w nadziei szturmujemy niebo, oczekując rodzinnej zmiany i tego, by się „wreszcie coś stało”. W przedświątecznych dekoracjach naszych miast powtarzamy wyuczone zakończenie Janowego prologu o tym, że wcielone Słowo zamieszkało między nami, a jednocześnie kiwamy z wyrozumiałością głową, gdy ksiądz mówi o tym z ambony, bo on tak musi mówić, a życie życiem. I trudno sobie wyobrazić narodzenie, zamieszkanie, wcielenie w całym tym szaleństwie sklepowych zakupów, szarzejącym szybko niebie, gwiazdkach i lampkach na ulicznych drzewach, rwanych słowach Nat King Cola o dzwonkach, reniferach i rubasznym Santa, który właśnie przyjechał do miasta. Intuicyjnie wyczuwamy, że to wszystko za mało i nie o tym jest nasza bajka. Z ambony ktoś grzmi, że zgubiliśmy prawdę o Bożym Narodzeniu, życzenia najbliższych zachęcają, by trwało ono cały rok. A my czujemy się bezradni i przytłoczeni, bo to wielkie święta, wielka tajemnica, tylko jak się z tą wielkością uporać?
Śliczna panda
Choć niejeden powie, że to droga na skróty, idźmy za prawdą, że w tę świętą noc narodził się Jezus, Król wszechświata, Syn Boży. W tę noc stał się człowiekiem, naszym bratem. I choć każdy teolog wyciągnie z pamięci i mądrze powtórzy pytanie Anzelma z Canterbury: „Dlaczego Bóg stał się człowiekiem?”, to czy nie właściwiej byłoby zapytać: „Dlaczego Bóg stał się dzieckiem?”. W końcu świętujemy Jego narodziny jako dziecka i takiego Go spotykamy. Czy tylko dlatego, że nie można urodzić się dorosłym? Czy to coś znaczy, zwłaszcza gdy zestawimy to z tajemniczo brzmiącymi zdaniami o tym, że kto widzi Jezusa (także małego Jezusa!), widzi Ojca, a także o tym, że trzeba stać się dzieckiem (wcale nie młodzieńcem czy dorosłym), żeby wejść do niebieskiego Królestwa?
Michał Rusinek, tropiciel dziecięcych przejęzyczeń, mówił w jednym z wywiadów, że rzeczywistość religijna jest dla dziecka najtrudniejsza do objęcia i z tego powodu najmłodsi abstrakcyjne pojęcia zamieniają na bardziej przystępne i zrozumiałe. Dlatego mówią, że „Anioł Pański zmajstrował Pannie Maryi” albo że „Maryja Panna dzieciątko pastuje”, albo tworzą postać „Poncjusza Pirata”, pod którego rządami umęczony został Jezus, czy w końcu śpiewają o„ślicznej Pannie” zgrabnie zamienionej w pandę. Uśmiecham się do tych słownych łamańców, bo jak mówił Gogol: „Z czego się śmiejecie, sami z siebie się śmiejecie…”. Może jednak za tym śmiechem kryje się kawałek prawdy. Bo w kontekście tych świąt dziecko to wzór do naśladowania dla nas. Niezależnie od tego, ile mamy lat. Zauważmy, jak ważny wzór. Bez początkowych rozdziałów Ewangelii traktujących o Jezusowym dzieciństwie mielibyśmy do czynienia z czymś przypominającym mitologię, a nie opowiadanie o Wcieleniu. Dzieciństwo Boga ma istotne znaczenie nie tylko dlatego, że odnosi się do czasu, który musiał upłynąć, zanim Chrystus – już jako człowiek dojrzały – wszedł w historię świata. W końcu bez oporów mówimy w Kościele o „Ewangelii (Jezusowego) Dzieciństwa”, czyli o „Dobrej Nowinie” wpisanej w Jego najmłodsze lata.
Uczucia niekochane
Postawa dziecka pokazuje to, co słabe, kruche i łatwe do podeptania. To opowieść o naszej drugiej, mniej lubianej stronie, często traktowanej niechętnie i z pogardą, jako wyraz braku panowania nad sobą i zwykłego wstydu, kryjącego nasze niedociągnięcia. Ta kruchość to zwiastun przemijania, śmiertelności, podatności na łaskę i niełaskę chorób, nieszczęśliwych wypadków czy nieobliczalnego losu. To także dowód na to, jak łatwo możemy dokonywać rzeczy okrutnych, w imię których nadużywamy naszej wolności. Jej przyjęcie kieruje nas w stronę czegoś, co nazwałbym uczuciami niekochanymi. Tymi, o których istnieniu chciałoby się zapomnieć i które kładą się cieniem na naszym wymarzonym i idealnym wizerunku siebie. Nasz lęk, nasza zazdrość, wstyd czy niespełnienie powodują, że często czujemy się beznadziejnie podle, jesteśmy rozdarci i przepełnieni strachem, rozpaczamy nad własnym losem. Niejednemu z nas w takich chwilach życie jawi się jako pustka i bezsensowne istnienie, a inni cierpią pod brzemieniem winy albo czują, że zawiedli na całej linii. Niekiedy odnosi się wrażenie, że drudzy patrzą na człowieka już tylko z ukosa albo traktują go „jak powietrze”, istotę literalnie „wdeptaną w błoto”. Czy to nie wtedy właśnie należy sobie mówić, że rozdarte ludzkie życie jest dla Boga do tego stopnia ważne i wartościowe, że sam we własnej osobie je przyjmuje? I to od samego początku. Tu docieramy do czegoś, co swego czasu niezwykle trafnie ujął Wilfrid Stinissen, w książce Imię Jezus jest w Tobie. Pisał tak: „Spośród wielu form ascezy asceza słabości jest najważniejsza. Jej odkrycie to punkt zwrotny w naszym życiu. Wszystko, co było przeszkodą, staje się wspomożeniem, wszystko, co kiedyś budziło zniechęcenie, staje się źródłem radości i ufności. W ten sposób unikamy najgroźniejszej z pokus: zniechęcenia, melancholii. (…) Kiedy przez coraz głębsze spotkanie z Jezusem, w zaufaniu do Jego imienia, uczysz się we właściwy sposób spotykać ze swoją słabością, to zwątpienie ustępuje miejsca ufności, a przygnębienie przemienia się w radość. Wiesz przecież, że Bóg cieszy się, kiedy oddajesz Mu swoje grzechy. Tak oto uświadamiasz sobie, że nigdy nie będziesz miał Mu do dania nic innego, oprócz grzechów; swoich własnych i grzechów innych ludzi. I to dobrze. Nie musisz kupować sobie Bożej miłości pięknymi czynami. Jego miłość jest, zawsze była. Jeżeli On ciebie kocha, to nie dlatego że jesteś dobry, ale dlatego że to On jest dobry. To nie twoje cnoty ani sukcesy dają ci władzę nad Nim, ale twoje ubóstwo. Ubóstwo czyni cię wszechmocnym, pod warunkiem że dobrowolnie przedstawiasz je Bogu. Moc, o którą prosisz Boga, nie jest mocą sprawiającą, że stajesz się silny. Ty raczej prosisz Go o siły do tego, aby być słaby, aby nie uciekać ani nie skrywać swej fundamentalnej słabości”.
Rozwińmy jeszcze ten fragment i dodajmy, że wezwanie do pozostania i nieuciekania to zachęta do wytrwania w naszej „zwykłości”, pewnie i umęczonej codziennym rytmem domu, przedszkola, pracy, obiadu, dzieci, kolacji, ale bardzo naszej, którą wcielone Słowo ogarnia najpełniej. To pewne, że odczujemy wewnętrzne ryzyko, bo wydawać nam się może, że oto wróciliśmy do spraw w naszym mniemaniu banalnych, do rzeczy, które nas raniły, przeszkadzały w swobodniejszym oddechu, tłumiły nasze pragnienie Boga, zaznaczmy: „bardzo wzniosłe pragnienie”. Że nagle wróciliśmy do rzeczy, które są udziałem milionów ludzi, gdy tymczasem sami chcieliśmy być wyjątkowi i niepowtarzalni.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.