Dotarło do mnie, że nie będzie żony, nie będzie dzieci, nie będę dla nikogo jedynym, i nie warto pytać, co zamiast. Tego braku nikt i nic mi nie zastąpi: ani praca, ani ludzie, ani Matka Boża, ani Pan Bóg. Zawsze będzie puste miejsce i głód. I tak być powinno.
Kuśtykać za horyzont
Przy takim postawieniu sprawy celibat i małżeństwo byłyby na równi chrześcijańskim sposobem na życie. Jeśli tak, jeśli w grę wchodzi nie parę lat czy jednorazowy wyczyn, ale całe życie, to nic dziwnego, że żyjący w celibacie będzie raz na wozie i dziesięć razy pod wozem. Szczęśliwcom te proporcje przydarzają się w odwrotnej kolejności. Szkopuł w tym, by wtedy, gdy znajdziemy się pod wozem, znalazł się ktoś, kto pomoże stamtąd się wydostać. Celibat nie jest przecież tylko moją prywatną sprawą, służącą mojemu indywidualnemu uświęceniu, ale sprawą Kościoła, dlatego mam prawo oczekiwać od Kościoła, a zwłaszcza od mojego biskupa, że w potrzebie nie zostawi mnie na pastwę losu.
W ostatecznym rozrachunku upadki, potknięcia, jakie się nam przydarzają, uczą człowieka, jak ma traktować podobnych sobie. O ile solidarność w tym, co dobre, jest naprawdę mocna, o tyle solidarność w grzechu potrafi góry przenosić, jeśli ma się odwagę cudzy grzech wziąć na siebie, to znaczy samemu kulejąc, podpierać drugiego kulejącego i tak kuśtykać aż za horyzont.
Owszem, niedotrzymanie ślubu czystości czy celibatu – jeśli rzeczywiście te wyrażenia różnią się nie tylko nominalnie czy prawnie – nie jest sprawą błahą, ale czyż zawinione nieuctwo, egoizm, arogancja i wszystkie pozostały grzechy główne są dla chrześcijanina mniej groźne od grzechu nieczystości? Czyż one również nie są nieczystością? Dlaczego więc wykroczenia przeciw szóstemu i dziewiątemu przykazaniu piętnujemy najmocniej jak się da, a do pozostałych odnosimy się z większą wyrozumiałością? I nie chodzi tylko o żyjących w celibacie.
I już starość
Nie wiedzieć kiedy zestarzałem się. I dopiero teraz mogę powiedzieć, że bywałem, nie wiedząc, szczęśliwym człowiekiem i spodziewam się być jeszcze szczęśliwszym. Nie dlatego jednak, że już nie grzeszę, bo nie mogę. Nic z tych rzeczy. Przeciwnie, na starość człowiek wrednieje. Kto dożyje i nie zgłupieje, ten się przekona. Szczęśliwy jestem, bo podglądnąłem Piotra Apostoła w chwili jego największej słabości.
Najpierw jednak pytanie do teologów moralistów: jaki to grzech popełnił Piotr na dziedzińcu pałacu arcykapłana? Powszedni czy śmiertelny? A może nie popełnił żadnego grzechu, a tylko zachował się jak najbardziej racjonalnie? Pytanie całkiem ? propos. Ten upadek, widać to jasno, był potrzebny Piotrowi, nam i Jezusowi. Pomógł przecież Piotrowi lepiej zrozumieć, o co Jezusowi chodzi.
Zaczęło się od zachwytu. Piotr zauroczony świeżo poznanym Nauczycielem gotów jest na wszystko, nawet na śmierć, a już na pewno na pozostawienie rodziny i dołączenie do Mistrza. Po jakimś czasie to oczarowanie oczywiście mija. Jego Nauczyciel zaczyna wpadać w coraz gorsze tarapaty. Piotr próbuje Go ratować, odwieść od śmiertelnie niebezpiecznych zamiarów. Wreszcie, gdy Mistrz zdaje się całkowicie przegrywać wszystko, co dotychczas zdobył, Piotr traci ostatki nadziei i po trzykroć odżegnuje się od Tego, którego od tak dawna uwielbiał.
Na szczęście nie na tym koniec. Przyjdzie czas na jedną jeszcze rozmowę. Na pytanie Jezusa: „Czy ty mnie kochasz?”, Piotr odpowiada: „Tak, kocham!”, ale jeszcze dodaje „Ty wiesz, że Cię kocham” (por. J 11, 1-6). To „Ty wiesz” jest właśnie owocem tamtych ciężkich przejść na arcykapłańskim dziedzińcu. Wtedy, gdy Piotr był na dnie, Ten, od którego się odwrócił plecami, nie postąpił podobnie. Wciąż na Piotra patrzył.
Może więc i w celibacie najpiękniejsze jest właśnie to, że człowiek dopiero wtedy, czasami, bywa szczęśliwy, gdy nie ma ku temu żadnego powodu poza jednym – ta brudna woda, czyli duszpasterzowanie, czasami aż trująca, jaką mam do podarowania, jednak niejednego trzyma przy życiu. Wraz z upływem lat widać wyraźnie, jak to zmaganie się i przegrywanie ze sobą, z innymi, z Bogiem – nie prowadzi do klęski. W przedziwny sposób Bóg robi swoje. To znaczy jakoś tak kieruje wydarzeniami, że człowiek zostawia za sobą więcej dobrego, niż mógł się spodziewać. W ten sposób, jak wierzę, Jezus tworzy Kościół „przyjaciół w Panu”, co jest warunkiem, by Kościół stawał się Jego ciałem, krwią i słowem.
Mówiąc z odrobiną przesady, jak szalony pakowałem się diabłu na widły i ludziom na języki. A jednak ocalałem. Mało tego, Ten, który mnie prowadzi, ukrywał moje niecne uczynki, upychając je po kątach w konfesjonale i w duszy moich przyjaciół. Częściej On płakał z mego powodu, niż ja z Jego. Dlaczego tak jest, pomógł mi zrozumieć Jeremiasz: „Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść; ujarzmiłeś mnie i przemogłeś (...). I powiedziałem sobie: Nie będę Go już wspominał ani mówił w Jego imię! Ale wtedy zaczął trawić moje serce jakby ogień nurtujący w moim ciele. Czyniłem wysiłki, by go stłumić, lecz nie potrafiłem” (Jr 20, 7-9).
Dlaczego akurat mnie to spotkało? Bóg jeden wie! Zresztą czemu miało nie spotkać, skoro Bóg nawet oślicę umiał wyświęcić na proroka?
O. Wacław Oszajca (ur. 1947) jest jezuitą, publicystą, poetą. W 1971 r. przyjął święcenia kapłańskie, 16 lat później wstąpił do jezuitów. W latach 1995–2006 był redaktorem naczelnym „Przeglądu Powszechnego”. Wykłada homiletykę na Bobolanum i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Laureat wielu nagród literackich i dziennikarskich, jest jednym z najpopularniejszych kaznodziejów w Warszawie. Od 2009 r. pisze medytacje biblijne dla „Tygodnika Powszechnego”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.