Społeczeństwo obywatelskie, które nigdy nie było na Ukrainie dość silne, okazało się osłabione i rozbite. W ciągu pięciu lat niezdarnych rządów pomarańczowych liderów, w których swego czasu pokładało ono wielką i być może ostatnią nadzieję, zdołało wyobcować się z polityki.
W odróżnieniu od większości analityków nie uważam zwycięstwa Wiktora Janukowycza w wyborach prezydenckich – mimo całego ich znaczenia i złowieszczości – za główne polityczne wydarzenie ubiegłego (2010) roku na Ukrainie. Głównym wydarzeniem był w nim bowiem zupełnie bezkrwawy zamach stanu, który w marcu dokonał się w murach Rady Najwyższej, pod jej instytucjonalną przykrywką. Mam na uwadze utworzenie tak zwanej „parlamentarnej większości” w sposób całkowicie niezgodny z konstytucją i – w jego następstwie – sformowanie całkowicie nielegalnego rządu. Wszystko, co stało się potem: czystki w Trybunale Konstytucyjnym, Centralnej Komisji Wyborczej, wszystkich ministerstwach, departamentach i władzach lokalnych oraz niezgodna z konstytucją zmiana terminu wyborów samorządowych, przekazanie na następne dwadzieścia pięć lat Rosjanom baz wojskowych na Krymie, zniesienie reformy konstytucyjnej z 2004 roku i arbitralny powrót do konstytucji Leonida Kuczmy, farsa wyborów do władz lokalnych, powrót cenzury, powierzenie Służbie Bezpieczeństwa represyjnych funkcji związanych z ochroną polityczną, zakaz pokojowych manifestacji i wieców, jak również zatrzymywanie przez milicję protestujących demonstrantów, ataki (łącznie z pobiciem) na dziennikarzy, a nawet umieszczanie, zgodnie z sowiecką tradycją, obrońców praw człowieka w psychuszkach – wszystko to jest tylko kontynuacją i eskalacją bezprawia, jakie z prezydenckim błogosławieństwem miało swój początek w marcu 2010 roku w Radzie Najwyższej.
Oczywiście, bez zwycięstwa Wiktora Janukowycza w wyborach prezydenckich parlamentarny zamach stanu raczej nie byłby możliwy. Śmiem jednak twierdzić, że nawet w kontekście tego zwycięstwa nie był on nieunikniony. Reforma konstytucyjna z 2004 roku, choć nie zabezpieczała w pełni mechanizmów kontroli i równowagi w systemie rządów, wprowadziła przecież znaczne ograniczenia prezydenckich uprawnień i związanego odpowiednio z nimi nadmiernego rozrostu władzy wykonawczej – tak charakterystycznych dla byłego ZSRR i dla wszystkich państw będących jego spadkobiercami. Zgodnie z przepisami konstytucji zatwierdzonymi przed dwoma laty przez Trybunał Konstytucyjny prezydent Janukowycz i jego partia albo mogli utworzyć rząd w koalicji z Blokiem Julii Tymoszenko i Juszczenkowską Naszą Ukrainą, albo powinni byli się zgodzić na rozwiązanie parlamentu i rozpisanie przedwczesnych wyborów. Tylko te trzy ruchy były legalne. Gdy wszyscy czekali, na który z nich Janukowycz się zdecyduje, ten – ku ogólnemu zdumieniu – wywrócił szachownicę i zaczął nią okładać wszystkich przeciwników po głowie.
Efekt zaskoczenia miał oczywiście swoje konsekwencje – wielu dotąd nie potrafi wyjść z szoku. Jednak mimo bezgranicznego cynizmu i bezczelności, mimo niezmierzonych, ukrytych w cieniu „zasobów”, dzięki którym partia Janukowicza może na Ukrainie „załatwić” niemal każdą sprawę, był jeszcze jeden czynnik, który przyczynił się do bezkrwawego przejęcia władzy przez Partię Regionów. Ten czynnik to przede wszystkim słabość społeczeństwa, a także opozycji politycznej niezdolnej do przeciwstawienia się uzurpacji władzy w wykonaniu „regionalnej” mafii.
Po pierwsze, społeczeństwo obywatelskie, które nigdy nie było na Ukrainie dość silne, okazało się osłabione i rozbite. W ciągu pięciu lat niezdarnych rządów pomarańczowych liderów, w których swego czasu pokładało ono wielką i być może ostatnią nadzieję, zdołało wyobcować się z polityki. Obronę konstytucyjnego porządku i demokracji utrudniało też to, że wiązała się ona (nie bez podstaw) z obroną konkretnych polityków, w pierwszym rzędzie Julii Tymoszenko i jej otoczenia – wystarczająco skompromitowanych w poprzednich latach. Jedna rzecz to głosować na Tymoszenko w wyborach prezydenckich jako na „mniejsze zło”. Co innego jednak w imię tego „mniejszego zła” iść na barykady, marznąć na manifestacji na placu czy wystawiać kark na uderzenia milicyjnych pałek. Na Tymoszenko głosować gotowych jest przynajmniej 46% wyborców. Walczyć za nią i jej szemrane towarzystwo (owych niezliczonych Liaszków, Hubskich, Łozinskich) wedle socjologicznych danych skłonnych jest 1015%.
Po drugie, sama Tymoszenko nie wykazała dostatecznej determinacji i gotowości, by bronić konstytucji przed uzurpatorami. Formalnie, nawet po wotum nieufności dla jej rządu, powinna – zgodnie z prawem – wraz ze swoim gabinetem dalej pełnić obowiązki aż do chwili ukształtowania się nowej koalicji rządowej. Tak stanowiła obowiązująca konstytucja. To, że Tymoszenko praktycznie bez walki oddała władzę samozwańcom, można tylko częściowo tłumaczyć jej zagubieniem czy zmęczeniem. Moim zdaniem główną przyczyną było głębokie zdeprawowanie drużyny Tymoszenko składającej się z różnego rodzaju łasych na władzę oprtunistów, ale bynajmniej niegotowych, by o nią naprawdę walczyć. (Co, nawiasem mówiąc, było dość dobrze widoczne przy zatwierdzeniu przez Radę umowy z Rosją w sprawie floty czarnomorskiej: realny opór Partii Regionów stawiali tylko nieliczni romantycy z Naszej Ukrainy, gdy tymczasem zarówno tymoszenkowi, jak i juszczenkowi „byznesmeni” spokojnie oglądali bicie swoich partyjnych kolegów przez członków donieckiej „bandy” Janukowycza). Gdyby Julia Tymoszenko nie uznała antykonstytucyjnej koalicji i odmówiła przekazania władzy uzurpatorom, najprawdopodobniejszym rozwiązaniem w tej sytuacji byłoby przeprowadzenie przedterminowych wyborów. Ale do pójścia na takie ryzyko z powodu jakiejś tam konstytucji Tymoszenkowi ministrowie byli niegotowi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.