Z Witalijem Osmołowskim SJ, koordynatorem pomocy ukraińskim uchodźcom przy Jezuickiej Służbie Uchodźcom, rozmawia Stanisław Łucarz SJ
Skąd Ojciec pochodzi?
Urodziłem się w Żytomierzu na Ukrainie w katolickiej rodzinie. Moi przodkowie byli Polakami z Kresów, dlatego w naszej rodzinie zawsze były i są obecne język polski, polska kultura i tradycje.
A jaka była droga Ojca do jezuitów? Co sprawiło, że wstąpił Ojciec właśnie do Towarzystwa Jezusowego, które na Ukrainie nie jest bardzo znane?
Po szkole średniej studiowałem prawo w Żytomierzu, w filii charkowskiej Akademii Jarosława Mądrego. W czasie studiów pracowałem w Federacji Organizacji Polskich na Ukrainie. Z racji mojej działalności w tej federacji oraz wyników na studiach otrzymałem stypendium naukowe Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. W 2001 roku przyjechałem więc do Warszawy i rozpocząłem pięcioletnie studia z zakresu nauk politycznych o specjalizacji stosunki międzynarodowe. W tym samym czasie pracowałem w różnych organizacjach pozarządowych, w jednej z komisji senackich, w biurze Rzecznika Praw Obywatelskich, przygotowywałem różne projekty dla polskiego rządu. Można powiedzieć, że odbywałem profesjonalny staż. Pod koniec studiów, planując swoją przyszłości, robiłem też różne kursy liderskie i dla młodych dyplomatów.
Myślał więc Ojciec raczej o karierze politycznej niż zakonnej…
Chciałem pracować w dyplomacji i miałem też – że tak powiem – bardzo rozbudowane życie świeckie. Wszystko to bardzo mi się podobało, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju. W tamtym czasie często wyjeżdżałem i budząc się w różnych miejscach, odczuwałem pustkę. Czegoś mi brakowało. Niby wszystko miałem – przyjaciół, kogoś bliskiego, pieniądze – a jednak w środku coś mi doskwierało i nie umiałem sobie odpowiedzieć na pytanie, co to było.
Zacząłem więc poszukiwania, by tę pustkę wypełnić. Patrząc z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że jednym ze sposobów wypełniania tej pustki były piesze pielgrzymki, które bardzo lubiłem. Jednego lata przeszedłem siedemset kilometrów: do Częstochowy, do Wilna, do różnych miejsc na Ukrainie. Te pielgrzymki pomagały mi w swego rodzaju „oczyszczeniu”, w ponownym zbliżeniu się do Boga, ale – jak powiedziałem – w ten sposób patrzę na to dopiero teraz, wcześniej nie do końca rozumiałem, że w moim poszukiwaniu chodzi o sferę duchową. Odkryłem to dopiero później.
To, co Ojciec mówi, przypomina doświadczenie św. Ignacego Loyoli opisane w książce „Sam i na piechotę”, ale w tym czasie pewnie Ojciec nie znał jeszcze św. Ignacego…
Wtedy jeszcze nie. Natomiast pamiętam z dzieciństwa budynek byłego kolegium jezuickiego w Żytomierzu. Był bardzo zniszczony i nas, dzieci, przyciągał swoją tajemniczością, jakimś misterium. Nieraz uciekaliśmy ze Mszy świętej i bawiliśmy się w ruinach tego kolegium. Później zainteresowałem się przeszłością Żytomierza i zacząłem szukać informacji także o historii tej budowli. Byłem już wówczas na studiach w Polsce i wtedy pierwszy raz skontaktowałem się z jezuitami. Znalazłem ich przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, a dokładnie nieżyjącego już ojca Felicjana Paluszkiewicza, który był znanym historykiem. Ojciec zaprosił mnie do klasztoru i bardzo życzliwie przyjął. Przygotował nawet dla mnie różne fotokopie tekstów i zdjęć związanych z jezuitami w Żytomierzu czy w ogóle na Ukrainie. Przyznam, że jego otwartość i serdeczne przyjęcie nieznanego mu przecież studenta bardzo mnie zaskoczyły. Byłem poruszony.
Zacząłem pilnie studiować wszystko, co dotyczy Towarzystwa Jezusowego, i tak odkryłem Ćwiczenia duchowe, na które pojechałem do Gdyni w 2006 roku. Można powiedzieć, że to był początek, jeśli chodzi o moje kontakty z jezuitami, ale w Polsce. Natomiast nie znałem jezuitów na Ukrainie, ponieważ w swoim zaangażowaniu kładli oni nacisk bardziej na pracę duszpasterską, a nie na to, że są zakonem jezuitów. Ludzie przez lata nie wiedzieli na przykład, że parafię św. Anny w Chmielnickim prowadzą jezuici. Ja też tego nie wiedziałem, choć miałem z tą parafią kontakty. Ona po prostu niczym się nie odróżniała od innych parafii prowadzonych przez księży diecezjalnych.
Czy wspomniane rekolekcje w Gdyni wpłynęły na Ojca decyzję o wstąpieniu do zakonu?
Po nich zacząłem rozeznawać i odczuwać pocieszenia można powiedzieć „bez uprzedniej przyczyny” – przychodziły „znikąd” i zostawały. To był stan raczej permanentny, co bardzo mi się podobało. Postanowiłem wówczas głębiej poznać Towarzystwo Jezusowe i w końcu zdecydowałem się wstąpić do zakonu. Prowincja Polski Północnej zaproponowała mi nowicjat, ale ja chciałem wstąpić do Niezależnego Regionu Rosyjskiego, który obejmował też Ukrainę. Pojechałem do Lwowa, poznałem o. Davida Nazara SJ, byłego przełożonego jezuitów z tego regionu, i od 2006 roku raz w miesiącu przyjeżdżałem z Polski do niego na weekendowe spotkania formacyjne. Po jakimś czasie ojciec Nazar powiedział, że mógłbym pojechać do jezuitów do Nowosybirska. Pod koniec stycznia 2007 roku wyjechałem i spędziłem w Nowosybirsku siedem miesięcy, mieszkając i pracując z jezuitami, ale jeszcze nie będąc oficjalnie w zakonie. Pomagałem tam wówczas między innymi siostrom miłosierdzia Matki Teresy z Kalkuty.
Po siedmiu miesiącach podjąłem decyzję o wstąpieniu do Towarzystwa i zostałem oficjalnie przyjęty do nowicjatu regionu w Nowosybirsku. Ponieważ jednak po miesiącu zostałem w nim sam, przeniesiono mnie do nowicjatu w Gdyni.
Wrócił więc Ojciec do miejsca, w którym po raz pierwszy odprawił rekolekcje ignacjańskie…
Całą formację zakonną odbyłem za granicą. Najpierw w Polsce, potem studia filozoficzne w Padwie, następnie studia teologiczne pierwszego stopnia w Nairobi, w Kenii, i specjalizacja w Stanach Zjednoczonych. Po studiach wróciłem na rok na Ukrainę. Wykładałem na uniwersytecie we Lwowie i dawałem Ćwiczenia duchowe. Rok później wróciłem jednak do Stanów na studia doktoranckie i obecnie jestem na trzecim roku.
Czego będzie dotyczył Ojca doktorat?
Można powiedzieć, że teologii feministycznej, a dokładniej postrzegania roli kobiet w instytucjach i grupach, w których funkcjonują – w rodzinie, państwie, Kościele. Badam, jak to się zmieniało, również w kontekście kultury, ludzkiej seksualności.
Wojna zastała więc Ojca w Stanach. Jak Ojciec zareagował na wiadomość o ataku Rosji na Ukrainę? Dla nas, w Polsce, to był szok.
Z różnych źródeł już na początku lutego docierało do mnie, że coś się wydarzy, dlatego 12 lutego przyleciałem na Ukrainę, do domu. Chciałem pomóc rodzicom wyjechać do mojej siostry, która już od dziewięciu lat mieszka w Polsce, albo przynajmniej na zachód Ukrainy. Moi rodzice powiedzieli jednak, że nigdzie nie jadą. Trudno było mi się z tym pogodzić. Na Ukrainie zostałem do 20 lutego, a później wyjechałem na dwa dni do Polski i stąd wyleciałem do Stanów. Wróciłem do San Francisco, a kilka godzin później nastąpił atak Rosjan. Wojny się spodziewałem, ale nie myślałem, że będzie to wojna na tak dużą skalę. Czułem przede wszystkim strach o rodzinę i przyjaciół. Bałem się, że znów będziemy przeżywać śmierć bliskich jak w 2014 roku. Przez pierwsze dni nie mogłem w ogóle spać, cały czas towarzyszyło mi wielkie napięcie. Zaczęły się niekończące się telefony, organizowanie pomocy, jeżdżenie po całej Kalifornii i przeprowadzanie zbiórek na rzecz Ukraińców.
Wszystko to, zanim został Ojciec mianowany z ramienia zakonu na koordynatora pomocy uchodźcom z Ukrainy. Po decyzji przełożonych nie przeżywał więc Ojciec jakiegoś „dramatu posłuszeństwa”, bo nowe obowiązki wpisały się w Ojca wcześniejsze działania.
„Dramatu posłuszeństwa” rzeczywiście nie było. Dostałem od przełożonych Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej i Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego list z wiadomością, że obie prowincje polskie w porozumieniu z Jezuicką Służbą Uchodźcom (Jesuit Refugee Service) chcą podjąć misję pomocy na rzecz uchodźców z Ukrainy na Ukrainie oraz w Polsce i że ja zostałem mianowany na koordynatora tej pomocy.
Co Ojca mile bądź niemile zaskoczyło po przyjeździe do Polski?
Zaskoczyła mnie wtedy i nadal zaskakuje ogromna solidarność Polaków. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy Polska przyjęła ponad dwa miliony uchodźców, którzy zostali przyjęci albo przez rodziny, albo przez instytucje religijne czy organizacje pozarządowe, bez tworzenia typowych obozów dla uchodźców. To dla mnie fenomen na skalę światową. Nie było w historii takiego przypadku, by w tak krótkim czasie jakiś kraj przyjął tak wielką liczbę wojennych uchodźców. Ogromna serdeczność, duże zaangażowanie w pomoc, wsparcie przez różne symboliczne gesty, jak chociażby ukraińskie flagi zawieszane na budynkach użyteczności publicznej obok flag polskiej i Unii Europejskiej.
Oczywiście nie jest tak, że nie ma żadnych problemów. Jeśli dzieli się z przybyszami swój dom miesiąc, drugi, trzeci, to z czasem staje się to coraz trudniejsze. To naturalne.
Tam, gdzie są ludzie, zawsze rodzą się problemy. Sam jednak znam polską rodzinę z Krakowa, która przyjęła dwie Ukrainki z pięciorgiem dzieci, i wiem od nich, że doskonale to funkcjonuje.
Jest naprawdę ogrom solidarności i wiele życzliwości. Są jednak problemy i – co dla mnie zadziwiające – opór rodzi się tam, gdzie najmniej bym się go spodziewał.
Wspomniał Ojciec o Jesuit Refugee Service. Proszę powiedzieć coś więcej na temat tej organizacji.
Jesuit Refugee Service (JRS) to organizacja pozarządowa działająca pod szyldem Towarzystwa Jezusowego na całym świecie. Została stworzona przez Pedro Arrupe SJ, przełożonego generalnego jezuitów w latach 1965–1983. Impulsem do jej powstania była dla ojca Arrupe fala uchodźców spowodowana wojną w Wietnamie. Dziś Jezuicka Służba Uchodźcom jest obecna w pięćdziesięciu dwóch państwach. W nazwie ma „Jezuicka Służba”, ale to nie oznacza, że pracują w niej wyłącznie jezuici. Większa część zaangażowanych w dzieło to osoby świeckie – pracownicy etatowi bądź wolontariusze.
Najważniejsze zasady JRS to otwartość, gościnność i zapewnienie uchodźcom bezpieczeństwa. W swoim zaangażowaniu JRS skupia się na tym, co ludzi łączy, a nie na tym, co dzieli. Z tego względu nie prowadzimy na przykład działalności ewangelizacyjnej. Nasza ewangelizacja odbywa się raczej przez świadectwo, a nie wprost. Ksiądz Tomáš Halík mówi, że nie ma sensu pytać człowieka o jego religię. Tym bardziej kiedy zagrożone jest jego życie. Takie pytania nie pomagają w relacjach międzyludzkich. Lepiej pokazywać, jak Bóg działa w naszym życiu. Przez swoją pracę chcemy właśnie dawać temu świadectwo, wychodząc naprzeciw potrzebującego.
Czy ludzie nie chcą wiedzieć, dlaczego to robicie?
Nieraz padają pytania o to. Wielu się dziwi naszemu zaangażowaniu, a usłyszawszy o nim, postanawia pomóc.
Czym dokładnie zajmuje się Ojciec w Polsce?
Nasze wsparcie obejmuje profesjonalną pomoc medyczną, psychologiczną i edukacyjną (fundujemy na przykład stypendia naukowe lub opłacamy przedszkola). Chcemy zabezpieczyć uchodźcom nie tylko ich podstawowe potrzeby bytowe, ale także pewien komfort życia w nowych warunkach. Staramy się zapewnić na to środki od razu na kilka lat – przynajmniej na trzy. Pomagamy też w organizacji transportu na Ukrainę zagranicznej pomocy humanitarnej.
Moja praca to koordynacja tej pomocy i dopilnowanie, by wszystko sprawnie działało, a zebrane środki czy rzeczy docierały do potrzebujących. Konkretnie polega to na odwiedzaniu różnych ośrodków i rozeznawaniu sytuacji. Dużo więc podróżuję. Mógłbym oczywiście prowadzić tę koordynację z jednego miejsca, ale docierając do poszczególnych ośrodków, można więcej zobaczyć i więcej zrobić.
Kto tworzy te ośrodki?
Powstają one albo poprzez nasze struktury, albo włączamy pod nasze skrzydła placówki, które działały już wcześniej. Współpracujemy z wieloma różnymi organizacjami pozarządowymi, na przykład z Caritasem, z różnymi fundacjami, ale też z osobami prywatnymi, które tworzą „schroniska” dla uchodźców.
Chciałbym zapytać jeszcze o inny typ pomocy. Spotkałem się z Ukraińcami, którzy mówią: „Nie potrafię nie nienawidzić Rosjan”. Jak pomóc ludziom, nie tylko przecież Ukraińcom, w przekraczaniu tej nienawiści, by to uczucie się nie pogłębiało i nie kierowało ich życiem?
Odpowiedzi na to pytanie trzeba szukać na poziomie duchowym. Nie na poziomie religii, rozumianej jako zbiór norm, rytów i tradycji, ani nie na poziomie wiary, czyli tego, co objawił człowiekowi Bóg, tylko na poziomie głębokiej, intymnej relacji z Nim. Docierając na ten ostatni poziom, człowiek będzie chciał się nauczyć, jak funkcjonować tam, gdzie jest nienawiść i złość. To oczywiście jest bardzo trudne i wymaga czasu. Bo jak nie żywić nienawiści, kiedy straciło się kogoś bliskiego, a oprawca nie prosi o wybaczenie. Gdyby w 1944 roku ktoś powiedział Polakom, że mają wybaczyć Niemcom, na pewno nie spotkałoby się to z akceptacją. Ludzie by tego nie przyjęli, bo po ludzku to jest niemożliwe do przyjęcia. To stało się dopiero wiele lat po wojnie.
Z jednej strony potrzeba więc czasu, z drugiej – prośby o przebaczenie i sprawiedliwego pokoju. Wtedy może się rozpocząć dialog uzdrowienia. A jest to ważne, bo nienawiść do krzywdziciela uderza w krzywdzonego i rujnuje jego życie. Pomóc tu może jedynie działanie Ducha Świętego, tylko On może uzdrowić tę ranę. Nie wiem jednak, czy na mówienie o przebaczeniu nie jest jeszcze za wcześnie.
Nikogo nie da się zmusić ani do miłości, ani do przebaczenia. To zawsze jest akt dobrej woli, do którego trzeba dojrzeć…
My ze swej strony możemy jedynie tworzyć miejsce spotkania, by ludzie mogli ze sobą rozmawiać.
A jakie uczucia rodzą się w Ojcu? Czy Ojciec utrzymuje kontakty ze swoimi rosyjskimi przyjaciółmi?
Z niektórymi tak, z niektórymi nie. Mam przyjaciół Rosjan, którzy wspierają ukraińskich uchodźców, nie godzą się z atakiem na Ukrainę i przepraszają za niego. Sam staram się zachowywać racjonalnie i wyłączyć emocje, bo nieuporządkowane uczucia mogą zniszczyć człowieka, wpędzić go nawet w depresję.
Czy duchowość ignacjańska może w tym pomóc?
Myślę, że bardzo. Z jednej strony to właśnie kwestia ignacjańskiego porządkowania uczuć, a z drugiej zachowywania świętej obojętności, o której też mówił św. Ignacy. Staram się tę świętą obojętność zachowywać, być ponad tym wszystkim, co się dzieje. Ignacy uczy też w strapieniu czerpać siły i nadzieję z wcześniej przeżywanych pocieszeń duchowych, bo czas strapienia kiedyś się skończy. Musimy jednak prosić o to Boga. Bez prośby nie ma z Nim dialogu. Warto otworzyć się na Boga, powiedzieć Mu swoje fiat. Taka otwartość to oczywiście dar, ale trzeba o niego prosić.
Strapienie to też konfrontacja z naszym cieniem, z naszym strachem. Wypieranie lęków nie jest najlepszym sposobem radzenia sobie z tym cieniem. Musimy się na niego otworzyć, bo poprzez cień często przychodzi do nas Bóg. Dostrzeżenie tego to odwaga, o którą także warto prosić.
Bardzo dziękuję za ten wywiad i życzę Ojcu i całemu dziełu, które Ojciec prowadzi, powodzenia, ludzkiej życzliwości, a nade wszystko błogosławieństwa Bożego. Nasza życzliwość jako redakcji „Życia Duchowego” już Ojcu towarzyszy i pragniemy, by tak było i w przypadku naszych czytelników.
Konkretne wskazówki na temat wsparcia Jesuit Refugee Service – Jezuickiej Służby Uchodźcom można znaleźć na stronie:
https://jezuici.pl/2022/02/jezuicka-pomoc-dla-ukrainy/.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.