Burzył mury

Przewodnik Katolicki 18/2011 Przewodnik Katolicki 18/2011

Sporo ich było. Te wielkie i prawie niewidoczne; grube, w które trzeba było uderzać z całej siły, i takie, które upadały od jednego papieskiego spojrzenia. Mury pontyfikatu Jana Pawła II.

 

Bardzo dobrze ową dwoistość oddają słowa, jakie nowo wybrany papież miał wypowiedzieć chwilę po konklawe do swego sekretarza, ks. Stanisława Dziwisza: „Stasiu, kuniec z nartami”. Ale tym razem pomylił się – narty się nie skończyły. A przynajmniej nie w tym znaczeniu, jakie Jan Paweł II miał na myśli.

Bo to chyba naprawdę pierwszy biskup Rzymu, który nie będzie kojarzony wyłącznie z typowymi atrybutami papieskości, ale pewnie równie mocno z uchwyconymi przypadkowo przez fotografa „okularkami” zrobionymi z odwróconych Wojtyłowych dłoni.

Mur pokoleniowy

Słynne papieskie „szukałem was” brzmi dziś jak truizm i tysiące razy powtarzane hasło. Ale w czasach, gdy Karol Wojtyła jako młody kapłan zaczynał dopiero budować zręby swojego autorskiego sposobu na pracę z młodzieżą, była to postawa nietypowa, niemal niespotykana. W tamtych czasach królowały relacje oparte raczej na surowym rozgraniczeniu: nauczyciel–uczniowie.Przyszły papież postawił na zupełnie nowy rodzaj kontaktu i zupełnie nowy język: bezpośredni, naturalny, pozbawiony tematów tabu. Czyli jedyne w swoim rodzaju „duszpasterstwo plecakowo-kajakowe”. Wspaniale pokazuje to jedna ze scen filmu Karol, człowiek który został papieżem: „Wujek” rozmawia otwarcie ze swoimi podopiecznymi z duszpasterstwa na temat miłości i wagi relacji intymnych w sakramencie małżeństwa. I jest chyba jedyną osobą, która nie oblewa się przy tym rumieńcem.

Owo „szukanie was” trwa oczywiście również przez cały papieski pontyfikat – od Światowych Dni Młodzieży, przez lednickie pola, aż po Plac św. Piotra, pamiętnego 2005 r. 

Mur niedowiarstwa

W historii Kościoła było wielu mistyków i „taumaturgów” – świętych czyniących cuda. Nigdy jednak nie zostali oni „dowartościowani” tak bardzo jak w czasach pontyfikatu Jana Pawła II. To nie jest żaden przypadek. We współczesnym świecie „bez religii” takie postaci jak św. Ojciec Pio z Pietrelciny czy św. siostra Faustyna Kowalska są po prostu bezcenne. Stanowią wszak namacalną „wizytówkę Boga” i poruszający znak Jego mocy i dobroci.

W tym kontekście łatwiej pewnie zrozumieć ogromną determinację papieża w staraniach o wyniesienie na ołtarze kapucyńskiego stygmatyka i niezwykłą estymę, jaką przywiązywał do objawień maryjnych i kultu Bożego Miłosierdzia. „Fatima, Lourdes, San Giovanni Rotondo, Łagiewniki, Częstochowa – tam znajdziecie najlepsze lekarstwo na ludzkie niedowiarstwo” – zdawał się mówić papież, który jak nikt inny potrafił wyczuwać ducha dzisiejszych „niewiernotomaszowych” czasów.

A teraz mamy jeszcze cuda za jego wstawiennictwem.

Mur własnego ego

To jakby synteza wszystkich wymienionych przed chwilą murów. „Wielki Chiński Mur”, mur murów, przebijany przez Karola Wojtyłę nieustannie, każdego dnia. Wielka lekcja tego, czym powinna być życiowa pokora. Zarówno ta zawierająca się w jego maryjnym zawołaniu Totus Tuus – „Cały Twój” , jak i w cierpliwym znoszeniu cierpienia, własnej niedołężności i postępującej na oczach całego świata „wstydliwej” choroby Parkinsona.

A także w pokornym stosunku do bliźniego – wyznaczanym nie z kuszących wyżyn i firmamentów papieskiej nieomylności, ale wypływającym z głębokiej i oczywistej potrzeby bliskiego kontaktu z drugim człowiekiem. Zamiast „niedościgłego wzorca” ubranego w biskupi fiolet, kardynalską purpurę i papieską biel, żywy człowiek z krwi i kości, proszący, by nazywać go nadal „Wujkiem”, „młodszym bratem w wierze” i „pokornym czcicielem” Bożego Miłosierdzia. Papież Wojtyła, wadowicki Lolek, pamiętający każdego dnia o napisie oglądanym przez wiele lat z okien rodzinnego domu: „czas ucieka, wieczność czeka”.

Mur śmierci

„Odchodzenie na oczach całego świata”. „Wielkie Świadectwo”, „Patrzcie, jak umiera człowiek”, „Najlepsze rekolekcje jego życia”– tak po śmierci papieża określano często w mediach wydarzenia z kwietnia 2005 r. Nie bez przyczyny. Bo to dzięki Janowi Pawłowi II na ekranach telewizorów zagościła po wielu latach prawdziwa śmierć – ta „Wielka Nieobecna” naszych czasów – by użyć niezwykle celnego określenia dziennikarki Aliny Petrowej-Wasilewicz. Papież unieważnił na chwilę niepisaną umowę współczesnej cywilizacji, swoiste tabu śmierci, nakazujące wstydliwe wypychanie jej za szpitalne parawany i nieprzepuszczalne zasłony. Tym samym dał swój ostatni, jasny i mocny przekaz: „Umieram. Nie wstydzę się tego. Ty też tak możesz”.

I chyba miał rację jeden z kapłanów w swoim, tylko z pozoru szokującym stwierdzeniu, że papież nigdy nie wydawał mu się tak święty i tak blisko Boga jak wówczas, gdy na kilka dni przed śmiercią, ze śliną ściekającą z kącika ust, trzymał krzyż w swoich drżących dłoniach.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...