O długu publicznym, mechanizmach kreatywnej księgowości, poduszce finansowej i węgierskich rozwiązaniach z dr. Zbigniewem Kuźmiukiem rozmawia Wiesława Lewandowska
– Podobnie rzecz się ma np. z Krajowym Funduszem Drogowym?
– Tu jest jeszcze gorzej! Minister Rostowski zgrabnie wyłączył z sektora finansów publicznych Krajowy Fundusz Drogowy, którego zadłużenie nie wpływa teraz na deficyt finansów publicznych. To niezwykle istotne, bo obecne zadłużenie tego funduszu wynosi już ok. 30 mld zł! Według polskiej definicji, tego długu nie ma, natomiast według unijnej – ten dług jest jak najbardziej długiem publicznym i za jego zobowiązania musi kiedyś zapłacić państwo… Niewiele pomoże nawet wprowadzenie od 1 lipca nowych opłat drogowych – tzw. e-myta, które przyniesie skutek uboczny w postaci podrożenia kosztów transportu, co szybko – już na jesieni – znajdzie odbicie w cenach towarów. Wszyscy znów za to zapłacimy.
– Można powiedzieć, że na razie wszystko, co się da, „zamiatamy pod dywan”? Dużo się pod tym dywanem uzbierało?
– Tak, mamy wielkie zamiatanie pod dywan! W służbie zdrowia np. są zobowiązania rzędu 10 mld zł, które ciążą na jej jednostkach, a dokładniej na ich organach założycielskich. Zobowiązania te realizuje się częściowo i powoli – tylko te „wymagalne”. Ale tak naprawdę, gdy dojdzie teraz do operacji powoływania spółek w miejsce samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej (zacznie się to już po 1 lipca 2011 r.), będzie to oznaczało, że ktoś te długi musi wreszcie uregulować. Wprawdzie w ustawie jest zapisane, że tzw. zobowiązania publicznoprawne bierze na siebie minister zdrowia i pokrywa je z rezerwy finansowej, ale jeżeli zobowiązania wynoszą 10 mld zł, a rezerwa 1 mld, to oznacza, że 9 mld musi sfinansować ktoś inny…
– A jeśli nie sfinansuje?
– To przyjdzie nam bardzo słono płacić za leczenie. Najgorsze, że podobnie jest w każdej innej dziedzinie; wszędzie są deficyty, tylko na razie schowane, zamiecione pod dywan…
– Przydałoby się jakieś porządniejsze sprzątanie… Jak bardzo grozi nam to, co spotkało już kilka krajów europejskich?
– Sytuacja jest rzeczywiście niebezpieczna, choć niby wprost nas nie dotyczy, jako że na razie są to ogniska zapalne w strefie euro, a my posługujemy się jeszcze własną walutą i możemy sobie powiedzieć, że „nasza chata z kraja”… Jeżeli jednak rynki nerwowo reagują na to, co dzieje się dziś w Grecji, Portugalii, Hiszpanii, a co zaczyna już jakoś dotykać nawet Włoch i Belgii, jeżeli Unia i MFW będą musiały udzielić pomocy niektórym krajom, to będziemy mieć do czynienia z trzęsieniem ziemi w strefie euro, które uderzy także w waluty krajów na dorobku. A Polska jest tu w szczególnie złej sytuacji z uwagi na bardzo duży dług publiczny, wynoszący blisko 800 mld zł. Corocznie potrzeby pożyczkowe naszego państwa sięgają 180 mld zł. Tyle minister finansów musi pożyczyć, aby pokryć 35 mld zł długu budżetowego, a także zrolować długi, których wykup przypada na ten rok.
– Mamy na szyi pętlę zadłużenia – ale jeszcze niezbyt mocno zaciśniętą?
– Nie byłbym aż takim optymistą. Jesteśmy naprawdę na ruchomych piaskach, skoro musimy pożyczać 180 mld zł na 5-6, a może na jeszcze większy procent… Każde niekorzystne wydarzenie w strefie euro uderza w nas tym mocniej, im bardziej się zadłużamy. Każdy kolejny kryzys w strefie euro uderzy w nas ze zdwojoną siłą – i to zarówno w finanse publiczne, jak i w finanse sektora prywatnego, w tym w finanse gospodarstw domowych.
– Jak szybko rośnie nasz dług publiczny?
– Niepokojąco szybko! Na koniec 2007 r., kiedy Donald Tusk przejmował władzę, wynosił 524 mld zł. Na koniec 2010 r. było już 780 mld, a na koniec 2011 – śmiem twierdzić – będzie już ok. 900 mld zł. Mamy więc ponad 60 proc. przyrostu długu w ciągu 3 lat. I to mimo niewielkiego, ale jednak wzrostu gospodarczego.
– Jednak ciągle mamy wzrost gospodarczy – rządowi premiera Tuska jakimś cudem udało się uniknąć najgorszego…
– Nie jakimś cudem, ale dlatego, że dostał „poduszkę finansową” od poprzedniego rządu…
– Na której mógł spokojnie spać?
– I spał, choć może nie całkiem spokojnie. Wprawdzie PiS-owska minister finansów Zyta Gilowska nie spodziewała się kryzysu, który wybuchł nagle pod koniec 2008 r., ale to wprowadzona przez nią obniżka składki rentowej i ulgi w podatku dochodowym od osób fizycznych spowodowały, że w kieszeniach podatników została kwota 30-40 mld zł.
To była ta „poduszka”, w postaci odłożonego popytu, który zrealizował się w 2008 i 2009 r. Nie było u nas takiego spadku popytu wewnętrznego, jaki w kryzysie dotknął nawet najbogatsze kraje. Dziś panowie rządzący chwalą się, że mimo kryzysu zachowaliśmy wzrost gospodarczy, ale nie dodają, że głównie z powodu tego, zapewnionego przez poprzedni rząd, popytu wewnętrznego.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.