Na początku tegorocznych wakacji postawiłem sobie cel: odwiedzić cztery narożnikowe, najdalej wysunięte polskie gminy. Popatrzeć i posłuchać, jak Polacy żyją w tych skrajnych geograficznie miejscach. Odwiedziłem więc Świnoujście, Bogatynię i Lutowiska. Tylko na Suwalszczyznę nie udało mi się dotrzeć.
W czerwcu i lipcu jako reporter „przewodnikowego” cyklu „Kąty Polskie” przejechałem różnymi środkami transportu ponad trzy tysiące kilometrów. Odwiedzając kolejne miejsca, co tydzień dzieliłem się swoimi refleksjami z tych wojaży z Czytelnikami „Przewodnika Katolickiego”. Najpierw pojechałem do nadmorskiego kurortu, jakim jest Świnoujście. Gdy dotarłem pod słynną nadmorską latarnię w tej popularnej miejscowości letniego wypoczynku, sezon wakacyjny rozpoczął się już tam na dobre. Promenadą przechadzali się turyści, którzy nierzadko po całym roku harówki mogli wreszcie odetchnąć na zasłużonym urlopie. Ale i oni nie ukrywali irytacji. Pogoda na przełomie czerwca i lipca nie dopisywała.
Północny zachód
Gdy odwiedziłem najdalej na północny zachód wysuniętą polską gminę, było chłodno, niebo zasnuwały granatowe chmury, a przez jeden dzień prawie bez przerwy padało. Niejedno przekleństwo można było usłyszeć w tym roześmianym na ogół kurorcie. Może dlatego zauważyłem obraz, który zadziwił mnie niczym niespodziewany signum temporis: większość rzekomo wypoczywających przechodniów nerwowo przeglądała zawartość już nie banalnych telefonów komórkowych, ale ekskluzywnych smartfonów, tabletów, iPhonów oraz coraz mniejszych i podobno bardziej doskonałych laptopów. Nieudana zdaniem większości aura tak mierziła, że neurotyczna potrzeba ciągłego kontaktu ze „światem” tryumfowała nawet tu, nad morzem podczas urlopu. „Cóż to jednak za świat wyłania się z tych cudownych, elektronicznych pudełek?” – niemo pytałem sam siebie. I czy współczesny człowiek nie może się już cieszyć bezkresem nadmorskiego, choćby uroczyście zachmurzonego nieba, jodowymi aerozolami pyszniącymi się w świeżym morskim podmuchu, polifonicznym koncertem grymaśnych fal? Nie, dzisiejszego turystę znacznie bardziej pociąga pikselowa panorama elektronicznych monitorów, rozmowa „na czacie”, a nie w świetle słońca wschodzącego majestatycznie ponad bokiem modrego bałtyckiego horyzontu. Pociąga nieporównanie bardziej najnowszy, ogłuszający klip kolejnej sylikonowej piosenkarki „ściągnięty z netu” niż najbardziej nawet wyrafinowany tryl zaniepokojonego czymś biegusa zmiennego z Wolińskiego Parku Narodowego.
Napotkani więc w Świnoujściu turyści wydali mi się sympatycznie beztroscy, ale jednocześnie za sprawą nerwowej bieganiny paradoksalnie przegapiający coś niesamowitego i fascynującego. Ci zaś spośród mieszkańców tej najbardziej na północny zachód wysuniętej polskiej gminy, z którymi udało mi się porozmawiać, głowili się nad zgoła innymi problemami. Czy pogoda się poprawi? Bo inaczej z sezonu wakacyjnego nici, co rozłożyłoby na łopatki rodzinne budżety, bo przecież dochody z turystyki nie tylko zasilają w znacznej mierze budżet samorządu lokalnego, ale też są kołem zamachowym rodzinnych firm i rozwoju domowych inwentarzy? Nie mniej nurtującym problemem dla moich rozmówców – stałych mieszkańców Świnoujścia – jest słynna sprawa gazociągu Nord Stream, którego przebieg i konstrukcja może zamknąć świnoujski port dla jednostek o zanurzeniu sięgającym już 15 m.
Południowy zachód
Inne dyskusje dominowały w Bogatyni. Ta z kolei najbardziej na południowy zachód wysunięta polska gmina cały czas podnosi się ze zniszczeń i traumy ubiegłorocznej powodzi. Rok temu zwykły telefon komórkowy nie był tam przedmiotem ogłupiającej idolatrii, ale środkiem ratującym życie.
Gdyby zasłonić uszy wszystko byłoby tu inne niż w Świnoujściu: począwszy od pejzażu, ukształtowania terenu, typu budownictwa, klimatu, charakteru i motywacji turystów, którzy tu przyjeżdżają. Dopiero gdy nadstawimy na powrót uszy, usłyszymy w Bogatyni ludzkie głosy, jak mantrę powtarzające te same zaklęcia, skargi i lamenty. Że politycy kłamią, że trudno wyżyć z dzisiejszych pensji, rent i emerytur przy ciągłych podwyżkach, że nikt się nami nie interesuje i nic nie znaczymy dla tak zwanych elit, które przypominają sobie o nas raz na cztery lata. Już nie tylko sam język polski jako narzędzie komunikacji, ale myśli i poglądy, jakie są w tym języku artykułowane, okazały się w Bogatyni zbieżne z tym, co słyszałem od wielu ludzi w Świnoujściu, czy nawet w drodze do wymienionych miejscowości, w pociągach, na peronie dworca, czy w kolejce do kasy w sklepie. Mimo tego pesymizmu ci mieszkańcy Bogatyni, na których natrafiłem, nie pogrążają się w marazmie. Biorą sprawy w swoje ręce, odbudowują domostwa albo organizują sobie życie w nowych miejscach, starają się patrzeć z nadzieją w przyszłość. Nie wiem, czy ja bym tak potrafił, gdyby dorobek całego mojego życia podczas jednej godziny spłynął z falą powodziową niepozornego na co dzień potoku Miedzianka.
Południowy wschód
Trzeci narożnik Polski, jaki odwiedziłem, to piękna, bieszczadzka gmina Lutowiska. To znów inny świat. Sugeruje to krajobraz, stopniowo, począwszy od Krakowa i Tarnowa zmieniający się za oknem autobusu, który wiózł mnie na miejsce docelowe. Także język ludzi brzmi nieco inaczej, bardziej miękko, z finezyjnie spieszczonymi końcówkami zdań, wypowiadanych melodyjnie, jak przystało na kresy. Gdy w Warszawie, albo innym dużym mieście zagaduję kogoś na ulicy o konkretne miejsce, do którego chcę dotrzeć, nieraz się zdarza, że zostaję zupełnie zignorowany. Ludzie pędzą jak w transie, jakby poirytowani albo przelęknieni najdrobniejszą nawet koniecznością kolejnej interakcji z drugim człowiekiem. Taka społeczna deprywacja jest w Lutowiskach i okolicy w zasadzie niemożliwa.
Tu czas biegnie inaczej. Głębiej patrzy się w oczy napotkanego człowieka, a Inny nadal pozostaje pociągający. Pytając, jak dojechać do sąsiedniej wioski, nie tylko zostanę szczegółowo poinformowany o wszystkich wariantach dojazdu, ale dowiem się, co mnie czeka na miejscu, jakie są sklepy w okolicy, u kogo najlepiej wykupić nocleg i przed czym się wystrzegać. Czyżby więc niemal przysłowiowa wschodnia życzliwość nie była jednak przereklamowanym mitem? Moja podróż utwierdziła mnie w przekonaniu, że na pewno nie. Niestety jedynie mitem, czy raczej stereotypem nie jest też inna sprawa: brak pracy i perspektyw dla młodych oraz problemy z alkoholem. Czy jednak jest to czarna domena jedynie tych ziem? Zapewne nie. W niektórych miejscach te problemy po prostu jedynie się nasilają, ale w swej istocie dotykają całego naszego społeczeństwa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.