Mój piciorys

Przewodnik Katolicki 49/2011 Przewodnik Katolicki 49/2011

Wyszedłem na środek grupy. Z wielkim trudem wyrzuciłem z siebie, że jestem alkoholikiem. A potem, kiedy miałem to już za sobą, piłem trzy dni na umór gdzieś pod parkową ławką.

 

Zabić się

Pierwsza próba skończenia ze sobą była nawet zabawna. Postanowiłem skoczyć do Warty –  stanąłem na moście, rozebrałem się do kąpielówek, ale Pan Bóg nie popchnął mnie do rzeki.

Poleciałem w drugą stronę, na jezdnię. Wezwani policjanci spojrzeli tylko na siebie i zawieźli mnie prosto na pogotowie. Stamtąd trafiłem na odtrucie do szpitala w Gnieźnie. Odtąd miałem wracać w to miejsce jeszcze wiele razy. Zawsze po tych oczyszczaniach wychodziłem silniejszy. Ale jedynie po to, żeby wchodzić w ten alkohol jeszcze większym cugiem.

I znów o moim dalszym życiu zadecydował przypadek. Podczas jakiegoś służbowego wyjazdu poznałem faceta z Poznania, który też miał styczność z Anonimowymi Alkoholikami. I on mi to AA wytłumaczył wreszcie tak jak trzeba – bez sztywnych regułek, bez uogólnień, tak na chłopski rozum. Dzięki niemu poznałem także moją obecną małżonkę. Ale wtedy żyłem jeszcze w pijackim zakłamaniu, traciłem przyjaciół, urywałem kontakty – jak piłem, było mi wszystko obojętne.

Ponownie targnąłem się na własne życie. Na ruchliwej drodze krajowej rzuciłem się pod koła TIR-a. Ale kierowca miał dobry refleks. Jakimś cudem wyhamował. Potem wysiadł, skopał mnie, obił twarz i pojechał dalej. Po raz kolejny trafiłem do szpitala, potem na odtruwanie w Gnieźnie. I dalej zapijać się, okradać ludzi, sypiać po melinach. Właśnie, meliny… A właściwie to setki melin – w Poznaniu, w Bydgoszczy, w Warszawie, w Gdańsku. Jedna gorsza od drugiej. Na poznańskim dworcu było takie szczególne miejsce – przebywaliśmy tam w 14 osób w jednym pokoju, wszyscy strasznie pijący, łącznie z małżeństwem gospodarzy. A w drugim pokoju była trójka ich małych dzieci. I one to wszystko oglądały. A były takie momenty, że nie tylko piliśmy… Widziałem rozpacz tych dzieci, ich płacz. Kiedy przychodziliśmy z pieniędzmi, było fajnie, my mieliśmy alkohol, a i dzieci coś tam zawsze dostawały od „wujków”. Marne pocieszenie. Nawet dziś, kiedy o tym opowiadam, przechodzą mnie ciarki po plecach.

W końcu wjechała policja i zlikwidowała całą melinę. Zlikwidowała, czyli wyrzuciła wszystkich na bruk.

Grota

Opatrzność jakoś tak kierowała moim życiem, że nigdy nie dostałem się do żadnego więzienia. Zawsze czułem, że jestem pod szczególną opieką. Na przekór wszystkiemu.

Któregoś pięknego dnia obudziłem się na ławce w centrum Poznania. Miałem jeszcze przy sobie dorobione pół litra denaturatu. Nie wiem właściwie czemu, ale nie wypiłem go. Wstałem i zataczając się, doszedłem do  kościoła św. Marcina. Usiadłem koło groty maryjnej z tą butelką denaturatu pod pachą i zacząłem się modlić. Na siedząco, bo na klęcząco nie miałem już  siły. Od tamtego momentu stale ciągnęło mnie do tej groty – kiedy mi było źle, szedłem tam i się modliłem.

Znów zacząłem zaglądać na spotkania AA. Ten sam kolega, który objaśniał mi „na ludzki rozum” zawiłości choroby alkoholowej, postarał się dla mnie o prawo jazdy. Zacząłem trochę jeździć, pomagać mu w interesach. On widział, że chcę coś z tym swoim piciem zrobić, ale nie daję sobie do końca rady. A potem znowu wpadłem w alkoholowe ciągi – z jego bratem, też alkoholikiem, potrafiliśmy przez dwa tygodnie wypić 60 połówek wódki. Tak, wiem, że to niewyobrażalne, ale niestety prawdziwe. Przekraczałem wszelkie granice. Któregoś dnia napiłem się na dworcu jakiegoś płynu do mycia i w czasie snu zaczęły mi wychodzić z nosa bąbelki. Obudziłem się i zobaczyłem małego chłopca patrzącego na mnie szeroko otwartymi oczami. Zaczął wołać głośno, że on też chce wypić to, co produkuje takie fajne bąbelki. Musiałbyś widzieć wówczas minę jego mamy…  

Pewnie, że czułem wyrzuty sumienia. Alkoholik też ma sumienie. Po jednej z takich szczególnie intensywnych pijatyk poszliśmy z kolegą nad Wartę, w okolice katedry. Zrezygnowani, obdarci, głodni, bez pieniędzy. Usiedliśmy nad brzegiem i zaczęliśmy zastanawiać się, co robić z tym naszym marnym życiem. W końcu kolega zaproponował: chodź, pójdziemy do katedry, położymy się krzyżem przed ołtarzem, zobaczymy, czy ten Pan Bóg pomoże nam wytrzeźwieć. I rzeczywiście leżeliśmy tam chyba z godzinę. No, ale wyszło, jak wyszło – opuściliśmy katedrę i piliśmy w krzakach przez trzy tygodnie. Denaturat. Nawet nie wiem, skąd wzięliśmy pieniądze. Zresztą na alkohol zawsze się jakoś znajdowały.

Ale ta katedra to już było jakieś światełko w tunelu. Zaczęło wreszcie do mnie docierać, że ani Pan Bóg, ani nikt inny niczego za mnie nie zrobi, jeżeli ja sam nie będę tego chciał. Tylko że wtedy jeszcze nie chciałem.

Praca u kolegi znudziła mi się. Uciekłem. Znowu poczułem się mocny. Myślałem, że sobie poradzę. Niestety, po raz kolejny nie dałem rady. Zapiłem się tak mocno, że doszedłem do stacji końcowej. W amoku alkoholowym wyrzuciłem przez okno telewizor, bo zdawało mi się, że facet ze szklanego ekranu wypił moją wódkę. Ogarnęły mnie myśli samobójcze. Wziąłem sznur, zawiesiłem go na żyrandolu, zacisnąłem pętlę na szyi. Skoczyłem. Spadłem, dostałem gruzem i tym żyrandolem w głowę. I wtedy pomyślałem sobie: alkohol doprowadził cię do tego, że nawet… – tu użyłem wobec siebie słowa, którego w „Przewodniku” nie wypada powtarzać – nie umiesz się powiesić…

A potem był stały scenariusz: pogotowie, szpital, odtrucie – w ciągu roku chyba siódme odtrucie organizmu.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...