Przejechał ciężarówką ponad 6 milionów kilometrów, co pozwoliłoby 150 razy objechać kulę ziemską albo osiem razy zajechać na księżyc i z powrotem. „A jak się tyle przejedzie, zawsze się coś ciekawego zobaczy. Najważniejsze jednak jest to, że spotkałem na swej drodze Boga” – mówi o sobie Piotr Jaskiernia, bardziej znany jako Hiob.
O swojej ciężarówce, nawróceniu i codziennej ewangelizacji rozmawia z ks. Radosławem Warendą SCJ.
Fajnym samochodem jeździsz.
- Tak, jeżdżę wielką ciężarówką z dużym napisem Totus Tuus. To trochę taki znak tego, jak bardzo wszyscy byliśmy dumni z naszego papieża. Tak mi się też ta modlitwa spodobała, że nakleiłem dużymi literami Totus Tuus, a resztę małymi gdzieś tam na szybie, więc mam spory jej fragment: Totus Tuus ego sum et omnia mea Tua sunt. A potem jak zakładaliśmy własną firmę i byliśmy w biurze, to na pytanie, jak chcę nazwać firmę – a nie byłem przygotowany na nie – stwierdziłem „Totus Tuus Trucking”. I tak oto już od 5 lat jeżdżę w tej firmie.
Paliwo pewnie nawet w Stanach Zjednoczonych jest drogie. Ciężarówka dużo pali?
- Myślę, że tak w granicach 35-40 l na 100 km. Więc są to duże wydatki. Paliwo kosztowało mnie w tamtym roku blisko 70 000 dolarów, ale nie ma możliwości, by jeździć, jeśli się nie zainwestuje.
Jaka moc drzemie pod klapą silnika?
- Całe 500 kM. Ciężarówka jeździ teoretycznie 150 km/h. Teoretycznie, bo w praktyce nie jeżdżę tak szybko. I ma niemalże 23 m długości, tak że jest to dość spory samochodzik.
A jaka moc drzemie pod klapą serca kierowcy?
- A, to zależy. Zależy, co kogo napędza. Ja spotkałem w swoim życiu Pana Boga i napędza mnie miłość do Jezusa. Miałem to szczęście, że rzeczywiście przeżyłem spotkanie z żywym Bogiem. I to jest coś, co stanowi motor moich działań. Muszę się tym ze wszystkimi dzielić. Zdumiałoby mnie to, gdyby mi ktoś 20 lat wcześniej powiedział: „Słuchaj, ty będziesz poświęcał swój wolny czas na pisanie tekstów religijnych o Piśmie Świętym”. Stwierdziłbym, że temu komuś coś się pomyliło, bo choć nigdy nie wstydziłem się swojej wiary, to pozostawała ona dla mnie czymś bardzo wewnętrznym. Nie wydawało mi się, że powinienem o tym mówić komukolwiek. Co więcej, nawet gdy spotykałem się z ciężarówkami – w Stanach Zjednoczonych dość popularnymi – na których ktoś miał namalowany duży krzyż lub Jezusa z napisem: „Jeżdżę za Jezusem. Jezus jest moim pilotem”, to zawsze wydawało mi się to takie nawet trochę niesmaczne. Teraz widzę to zupełnie inaczej. Bo gdyby pierwsi apostołowie w ten sposób myśleli, to nie wyszliby nigdy z Wieczernika. A przecież ostatni nakaz Pana Jezusa skierowany do apostołów to: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28,19). Ewangelizacja nie jest rzeczą opcjonalną.
Był długi czas, kiedy siedziałeś w swoim Wieczerniku. Jaka sytuacja w Twoim życiu wyciągnęła Cię z niego?
- Moja wiara wynikała z tego, że wychowałem się w tradycyjnie katolickiej, polskiej rodzinie, bardzo dobrej rodzinie. Jednak nie do końca rozumiałem, na czym to chrześcijaństwo polega. Wynikało ono bardziej ze strachu przed Panem Bogiem, ze strachu przed piekłem. Zrozumiałem to po kilku latach małżeństwa. Wyjechaliśmy do Stanów zaraz po ślubie i przez długi czas nie mogliśmy mieć dzieci. Dopiero 10 lat po ślubie moja żona zaszła w ciążę, ale okazało się bardzo szybko, że są problemy. W 22. tygodniu ciąży musiała iść do szpitala. Starano się utrzymać tę ciążę za wszelką cenę, ale 2 tygodnie później urodziło się dziecko.
W 24. tygodniu?
- Tak, w 24. tygodniu ciąży. Bardzo małe, bardzo chore dziecko. Wiktoria ważyła dokładnie 610 g. Potem zresztą straciła ¼ tej wagi, bo był ogromny problem z odżywianiem. Ona cała mieściła się na dłoni. I wtedy naprawdę zacząłem się modlić. To był taki krzyk rozpaczy i nadziei. Wręcz wbrew temu, co twierdzili lekarze... Wtedy zacząłem pościć i obiecałem Matce Bożej, że jak Ona mi wymodli tę moją córeczkę, to będę pościł o chlebie i wodzie i pójdę na nogach z Krakowa do Częstochowy. Tak mi się wydawało, że jakoś można przekupić Pana Boga... Wiktoria ma dziś 22 lata, jest wspaniałą dziewczyną. Bóg wysłuchał moich modlitw, ale to był początek zupełnie innej relacji z Nim. To łaska, którą wtedy otrzymałem. Myślę, że w ogóle dar tego chorego dziecka był takim kamieniem, o który się potknąłem i zacząłem postrzegać niektóre rzeczy zupełnie inaczej.
Mówiłeś, że targowałeś się z Panem Bogiem i obiecałeś mu dwie rzeczy: pielgrzymkę z Krakowa do Częstochowy na piechotę i post. Czy w momencie, kiedy Mu to przysięgałeś, to nie było czasem tak: „Aha, no dobrze udzieliłeś mi łaski, ocaliłeś cudownie Wiktorię, to ja teraz muszę odrobić swoją część przyrzeczenia”? Czy nie miałeś czasem wątpliwości, że może nie trzeba tego spełniać?
- O pielgrzymce w ogóle zapomniałem. To znaczy dużo lat minęło, zanim sobie o niej przypomniałem... Post stał się częścią mojego życia i rozwijał się. Zacząłem pościć w innych intencjach, bo piątek był dla Wiktorii – to już obiecałem Matce Bożej – a ponieważ widziałem, że daje to owoce, postanowiłem więcej pościć o chlebie i wodzie. Wybrałem wtorek, dlatego żeby był równy tydzień –ładnie mi się to rozkładało, bo tu trzy dni, a tu cztery. Zawsze miałem jakieś intencje za resztę rodziny. Rozumiałem to tak, że przy pomocy moich wyrzeczeń pokazuję Panu Bogu, jak poważnie podchodzę do wiary. Już nie na zasadzie handlu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.