Pomocy innym ludziom trzeba się – tak jak każdej rzeczy – nauczyć. Pomoc musi być trafiona, konkretna – nie może być tylko zaspokajaniem naszej gorliwości. Dlatego trzeba się wiele dowiedzieć o drugim człowieku. Ta wiedza rozszerza nasze horyzonty. Obala wiele przesądów i mitów, którymi zaśmiecona jest nasza wyobraźnia. Trzeba nam poznać trudy ich codziennego życia.
Trzydzieści lat temu stałem jako turysta na kalkuckiej ulicy, patrząc na ludzi, którzy w upale ciągnęli biegiem riksze z siedzącymi w nich innymi ludźmi. Iluś spośród tysięcy rikszarzy codziennie umierało z przepracowania w tym koszmarnym upale na zawał serca. Krępowałem się wsiąść do ludzkiej rikszy, bo nie pasowało to do mojego obrazu świata. Widziałem też ciągnące się kilometrami wzdłuż wielu ulic slamsy sklecone z kawałków blachy i tektury, w których żyły całe rodziny. Najwięcej było wśród nich wychudzonych i brudnych dzieci. Widziałem je, jak grzebały w dużych górach śmieci. Kalkuta to również całe dzielnice zamożnych domów i drapaczy chmur. Czytałem właśnie, stojąc na kalkuckiej ulicy, gazetę informującą, że Indie wysłały w Kosmos pierwszego swojego satelitę, gdy koło mnie przeczołgał się mężczyzna o bezwładnych nogach. Pamiętam pytanie, które wtedy samo się narzuciło: „Po co latają w Kosmos, skoro nie potrafią okazać serca ludziom tutaj, na Ziemi? Dlaczego tyle jest w świecie niesprawiedliwości?”.
Spotkanie z Matką
Właśnie w Kalkucie spotkałem osobę, która pomogła mi znaleźć odpowiedź na to pytanie. Odpowiedź okazała się być bardzo prosta: skoro odczuwasz głód sprawiedliwości, zażądaj sprawiedliwości przede wszystkim od siebie. Osobą tą była Matka Teresa. Trafiłem do niej jako zwykły turysta, kierując się po trochu ciekawością, ale też wypełniając sugestię ks. Bronka Bozowskiego, który wiedząc, że będę w Kalkucie, poradził mi zawieźć Matce pierwszą książkę o jej pracy wydaną wtedy w Polsce. Spotkanie z Matką było bardzo łatwe. Jej zgromadzenie było otwarte nawet na takich przypadkowych turystów jak ja. Trafiłem do Nirmal Hriday – Domu Czystości, niesłusznie nazwanego w Polsce umieralnią. Owszem był to dom dla umierających zebranych z ulicy. Przywożeni byli po to, by mogli umierać w warunkach godnych człowieka. Nazwanie takiego miejsca umieralnią było z gruntu niesłuszne. Po przywiezieniu pacjenci, bo tak ich tu nazywano, byli myci, dostawali łóżko, jeśli to jeszcze było możliwe, otrzymywali najprostszą opiekę medyczną, a przede wszystkim ktoś ich w chwili śmierci trzymał za rękę. Niektórych udawało się jeszcze uratować. A jeśli nie, to w ostatnich chwilach życia byli uszanowani. I to było najważniejsze. W Nirmal Hriday pracować mógł każdy, posługiwali w nim obok sióstr wolontariusze z różnych krajów i różnych wyznań i religii. Istota tego domu wyrażała się jednak czytelnie przez treść małej tabliczki umieszczonej w miejscu, gdzie myto osoby przywiezione z ulicy. Na tabliczce tej były tylko dwa słowa: Body of Christ, czyli: „Ciało Chrystusa”. Atmosfera tego domu wywarła na mnie większe wrażenie niż dziesiątki wysłuchanych kazań o potrzebie kochania.
„Maitri”
Kiedy po dwóch tygodniach wykonywania prostych prac w Nirmal Hriday i innych domach sióstr w Kalkucie wracałem do Polski, niosłem w sobie potrzebę zrobienia czegoś dla tych ludzi, wśród których byłem. Nie miałem jednak żadnego planu ani pojęcia, jak mógłbym się do tego zabrać. S. Anand – z wykształcenia lekarka, z pochodzenia – Niemka, wypisała mi na pożegnanie listę potrzebnych leków, ale nie bardzo wiedziałem z początku, co z tym mam zrobić. Polska wtedy, rządzona przez komunistów, była w znacznym stopniu odizolowana od reszty świata. Polski Kościół skupiony był na obronie swojego istnienia, a wyjazdy były ograniczone. Przyszła jednak dla mnie zupełnie nieoczekiwana odpowiedź. Wystarczyło, że gdziekolwiek wygłosiłem prelekcję, w szkole lub w kościele, o tym, co widziałem, a jak spod ziemi pojawiali się ludzie zainteresowani pomaganiem, wiele osób przekazywało dary rzeczowe i pieniężne. Tak powstał nasz Ruch, który z czasem przyjął nazwę Ruch Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata – „Maitri”. Początkowo nie wiedzieliśmy nawet, że tak można nazwać to, co robiliśmy. Czuliśmy wspólnotę myślenia i działania. Doświadczyłem wtedy namacalnie obecności Ducha Świętego. Mam pełną świadomość, że nie realizowałem żadnego swojego planu. Wręcz przeciwnie, byłem często przymuszany zewnętrznymi okolicznościami do rezygnacji z wielu zwykłych życiowych atrakcji, wakacyjnych wyjazdów, różnych przyjemności, które niesie ze sobą młody wiek. Niesienie pomocy wymagało wiele pracy, czasami żmudnej i nieatrakcyjnej. Sił i energii dodawała nam świadomość uczestniczenia w łańcuchu ludzi dobrej woli. Czuliśmy się ważnym ogniwem tego łańcucha. Słowa Matki Teresy: „Razem zróbmy coś pięknego dla Boga” były dla nas bardzo pociągające.
Poznaliśmy też osoby w Polsce, które w tamtych trudnych czasach zaczęły przebijać się różnymi sposobami przez mur zakazów, żeby nieść pomoc ludziom w Afryce i w Azji. Chciałbym tu wymienić niezwykłego jezuitę ks. Czesława Białka z Poznania, który sam poruszając się na wózku, wysyłał pierwsze skrzynie z pomocą do Zambii. Potem dr Halinę Koperską, w czasie Powstania Warszawskiego sanitariuszkę AK na Powiślu, która założyła Towarzystwo Przyjaciół Dzieci Hinduskich i z niespożytą energią na zmianę pracowała wśród dzieci w Indiach i organizowała dla nich pomoc w Polsce. I jeszcze prof. Teresę Rutkowską, pianistkę, która koncertowała w wielu krajach, przekazując swoje dochody na rzecz trędowatych w Indiach. I jeszcze pallotyna, ks. Stanisława Kuracińskiego, niezmordowanego organizatora pomocy dla wielu zgromadzeń misyjnych w różnych krajach. To właśnie z nim nasz Ruch rozpoczął Adopcję Serca w środkowej Afryce po okrutnej rzezi w Rwandzie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.