Człowiek jest pytaniem, to znaczy – sam jest największą obietnicą. Ja twoją, a ty moją. Wśród wszystkich obietnic, jak ie składa i jakie jemu składają inni, on sam może być domem dla drugiego, to znaczy miejscem, w którym będzie się on czuł jak u siebie.
Ponoć nie ma potężniejszej siły niż obietnica. Wraz z nią bowiem daję drugiemu część samego siebie; tego, co we mnie ważne. Przysięga małżeńska, śluby zakonne to wielkie obietnice, jakie składamy sobie wzajemnie i Bogu. Są też obietnice małe, ciągle jakby niepewne, że się spełnią. Obiecując, tak czy siak zapraszam kogoś do domu, do mnie. Do tego, co najbardziej do mnie należy, do mojego świata. W obietnicy sam staję się całym światem dla drugiego, a drugi człowiek dla mnie. „Obiecuję” znaczy bowiem „możesz mi zaufać, jestem twój”.
w drodze eksperymentu
Mimo wielu filozoficznych spekulacji czujemy, że nie do końca trafne są próby zdefiniowania tego, co ważne. Zżymamy się wręcz, słysząc niektóre określenia. „Zwierzę racjonalne”, „trzcina myśląca”, „indywidualna substancja racjonalnej natury”… Te pojęcia nawet brzmią zbyt „technicznie” i sucho w naszych uszach, by trafiały w sedno. Oczywiście czasami może się wydawać, że rzeczywiście wyczerpują one temat i sycą nasz apetyt na samowiedzę. Nie ulega przecież wątpliwości, że z matką ziemią łączy nas wiele, nie tylko genetyczne uposażenie czy analogiczne zaobserwowanym choćby w świecie fauny i flory mechanizmy samoobrony bądź walki o przetrwanie. Mamy żołądki, które trzeba czymś napełnić. Popęd seksualny, który podpowiada, że historia ludzkości nie powinna urwać się na dopisaniu naszych biografii. Czy choćby chęć posiadania, gromadzenia, które mają nam zapewnić nie tylko dostatek i bezpieczeństwo, ale również poczucie komfortu w korzystaniu z darów ziemi.
Człowiek sam dla siebie jest największym i najtrudniejszym pytaniem. I może dlatego nie tak łatwo zgadza się na osadzenie siebie w świecie pojęć, które sam tworzy, by opisywać swoje dzieła. „Jak mogę być tylko czymś, co sam wymyśliłem, co sam o sobie sądzę?” Coś wyrywa nas z owego przywiązania do gleby, z której wyrastamy. Jakby chciało powiedzieć, że wcale nie jesteśmy jej częścią i wcale z niej nie pochodzimy. Że należy nam się coś więcej. Że być może ktoś inny ma o nas lepszy, to znaczy bardziej adekwatny, osąd. Nie satysfakcjonuje nas bowiem bycie wyłącznie elementem galaktycznej układanki, nawet wówczas gdy element ten miałby być czymś zupełnie wyjątkowym, swoistą wisienką na torcie stworzenia. Zatem nawet gdyby rację miał Oskar Wilde, twierdząc, że Bóg stwarzając człowieka, przecenił nieco swoje możliwości, czy Mark Twain, uważając, że „Bóg stworzył człowieka, ponieważ rozczarował się małpą i wygląda na to, że z dalszych eksperymentów jak na razie zrezygnował”, to i tak potrafimy wznieść się ponad te przekonania i bardziej ochoczo przyjąć inną obietnicę: „Na obraz Boży go stworzył (…). Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” (Rdz 1,27-28).
nadzieja spleśniała
Z wypełnianiem testamentu Stwórcy radzimy sobie raz lepiej, raz gorzej. Pracujemy, budujemy domy, wznosimy świątynie i odprowadzamy naszych zmarłych na cmentarze. Być może tylko jedna mała pretensja psuje smak korony stworzenia. Ale psuje go na tyle, że ciężko w tym bigosie wytworów naszych rąk odnaleźć ulubiony składnik, swoiste dzieło sztuki. Nasze życie jest zbyt niepewne i zbyt kruche. Tak jak niepewne i kruche są miejsca, które tworzymy. Czas, zamiast dodawać otuchy, staje się z każdym dniem coraz bardziej zaprzyjaźnionym wrogiem. Pyta, co z nami będzie, i generuje obawy przed najgorszym. To wszystko sprawia, że – chcąc nie chcąc – zaczynamy się bać. I ten lęk przekłada się na zwykłą codzienność. Sprawia, że traci sens to, co jeszcze wczoraj wydawało się pełne znaczeń. No bo niby po co to wszystko? Po co trud pracy? Po co próby bycia uczciwym czy wpływania na zmiany, które i tak z racji nikłego poparcia okażą się fiaskiem? Po co moralne wysiłki, skoro Bóg nie sumuje naszych codziennych punktów payback, z których w przyszłości moglibyśmy wylosować szczęście w ofercie specjalnej? Mogłoby się zatem zdawać, że w zestawieniu z owymi jękami pewne próby głębszych westchnień same przez się powinny świadczyć o doraźnym sukcesie, odzyskaniu poczucia sensu. Że to już jakiś postęp – myśleć inaczej, bo głębiej niż wszyscy wokół. „Wieczne życie! To byłoby coś!” Tylko nie takie, do którego stale odliczamy. Gdzieś w pozaświatowych bezkresach. Którego – trzeba uczciwie przyznać – boimy się, bo najpierw trzeba zbyt wiele stracić, by zrobić w sobie miejsce dla tego nowego miejsca. Życie wieczne tutaj, na ziemi, sycące nasze futurystyczne ambicje. To byłoby to!
patrząc z góry
Czy zatem w świecie wielorakich ograniczeń damy sobie radę z naszymi nieograniczonymi pragnieniami? Czy zdołamy zaufać, że wspomniana Boża obietnica ma pokrycie, bowiem już wówczas gdy Morze Martwe nie było jeszcze nawet chore, my mieliśmy zapewnioną rezerwację w podróż w nieznane, a jednak jakoś trochę znane?
Wiara w obietnicę jest możliwa. Właściwie tylko dzięki niej możemy tworzyć domy; miejsca, w których mimo wszystko czujemy się u siebie. Dzięki niej widzimy efekty naszej pracy. Przeczuwamy, że świątynie są miejscami prawdziwych spotkań. Dzięki niej z nadzieją odprowadzamy zmarłych. Obietnica sprawia też, że rozglądając się po świecie, możemy wykrzyknąć z przekonaniem, że wszystko wokół jest nasze. Że świat to nasz dom. Podobnie jak stojąc na górskim szczycie, mamy pewność, że go zdobyliśmy, że jest nasz. Że wszystko pod naszymi stopami należy do nas. Że nareszcie nie jesteśmy bezdomni i innych nie musimy traktować jak nieswoich. Że czujemy się u siebie. Bo przyjmując, sami zostajemy przyjęci. Będąc wiernymi, sami doświadczamy wierności. Kochając, sami jesteśmy kochani. Wówczas hojność zaczyna wyznaczać horyzont naszych relacji. A wtedy mój dom może stać się także twoim domem. A mój Bóg – twoim Bogiem. Bo adoptując choćby mały kawałek wszechświata, doznajemy jakiegoś „nawzajem”.
u siebie
Życie obietnicą, i to przecież nie byle jaką obietnicą, nie jest bujaniem w obłokach i nie prowadzi do malkontenctwa, nawet wobec faktów, które niekoniecznie korespondują z urzeczywistnianiem się obietnicy. Nie jest też ono szukaniem zagrożeń w ludziach, których potrzebuję tylko po to, by uzasadnić swoją władzę nad nimi. Przeciwnie, wiara w obietnicę pozwala przekroczyć logikę zwykłego prawa do posiadania. Można posiadać świat, ale można też posiadać drugiego człowieka. Posiadanie to może być piękne. Kiedy mówię: „jesteś moja i tylko moja”, „świat jest nasz”. Ale posiadanie może być też złe, zaborcze i egoistyczne. Kiedy ze wszystkiego, co posiadam, czynię towar bądź produkt o preferowanych właściwościach. „Masz być taki, jak ja chcę”. „Mam prawo mieć dziecko” lub „chore dziecko nie ma żadnego prawa, bo nie jest perfekcyjne”. Owo „mam prawo” zaczyna wtedy dominować do tego stopnia, że chce potwierdzić tylko moje „ja”. A staje się coraz bardziej ślepe na „ja”, którym jest jakieś „ty”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.