Bóg polskich kazań
W tym ostatnim tchnieniu objawiła się najgłębsza intymność Boga: Jego przebite – w swoim Dziecku – serce, ból i miłość do nas, tkliwsza niż czułość matki dla niemowlęcia, niż pieszczoty zakochanych, niż wszystko, co można ubrać w liche pojęcia naszego ludzkiego wymiaru pojmowania. Tę intymność oddał nam, byśmy przestali się bać. Zasłonę dzielącą nas od Niego rozdarł ofiarą z Syna – byśmy weszli z Nim w relację jako przyjaciele, nie sługi. Uczynił to za nic, bez żadnych zasług z naszej strony. „Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami” (Rz 5,8).
Pamiętam Eucharystię w naszym szczecińskim duszpasterstwie akademickim. Duszpasterz – postawny, konkretny i zdecydowany, daleki od sentymentów krzepki góral i wojskowy. Przy przeistoczeniu zaczął płakać. Konsternacja. Łzy cicho płynęły mu po policzkach i uniemożliwiały wyduszenie słowa. Pochylał głowę, by ukryć twarz przed kameralnym gronem studentów. Nie mógł na to nic poradzić – jakby nagle zamienił się w bezradne dziecko. Minuty i milczenie przedłużało się. Nie pamiętam wielu kazań z tego okresu, może jedno. Ale te łzy tak.
Potem powiedział tylko: „Kochani... Poczułem, jak Pan Jezus mnie kocha”.
Mniej niż minimum
Istnieje taka argumentacja: księża mówią ludziom, że Bóg oczekuje od nich, by nie grzeszyli i swoim zachowaniem zasłużyli na Jego łaskawość, bo boją się, że jak powiedzą, że Bóg ich kocha za nic i pomimo wszystko, to ludzie natychmiast polecą grzeszyć. Trzeba zatem ludzi – nas – trzymać pod strachem, w szachu.
Tylko efekt jest taki, że w ten sposób duszpasterze utrzymują wśród wiernych właśnie paraliżujące minimum. A może nawet mniej niż minimum? Gdy bogaty młodzieniec przyszedł do Jezusa, szybko się okazało, że jest wzorowy moralnie. Nienaganny i czysty. Nasi księża byliby zachwyceni! Już by go wysyłali na kleryka! Nie zaniedbywałby Mszy i spowiedzi, jego rachunki sumienia wypadałyby celująco. Tylko że... nie zasłużył tym na bycie uczniem Pana. Jak to? No jak to??? Bo w pewnym sensie robił za mało! Jezus pragnął więcej, a ściślej – czegoś innego.
Najłatwiej i wygodnie jest rozumieć relację z Bogiem, jak uczą ci księża w kazaniach, jako zdobywanie moralnej doskonałości (najłatwiej – choć zdobycie jej jest niemożliwe!). Owa doskonałość to konkretna waluta, jaką zarabiamy na Bożą życzliwość (to też zrozumiałe, bo przecież w życiu za wszystko się płaci; to daje komfort – by nie mieć długów). Podobnie w relacji z Bogiem: przelew zwykle raz w miesiącu, głębokie „ufff!” przy odejściu od konfesjonału, wyczyszczone konto, świeczka Panu Bogu zapalona, wygodne status quo. I tak można całe życie przeżyć. „Od młodości przestrzegałem tego wszystkiego”. Tylko że... „Jednego ci jeszcze brakuje: sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim [...] potem przyjdź i chodź za Mną” (por. Łk 18,21–22).
Być porządnym w sumie nie jest tak trudno. Dużo trudniej jest przyjąć miłość Boga. Jemu zależy w pierwszym rzędzie nie na tym, byśmy nie grzeszyli, ale na tym, byśmy Go kochali, byśmy miłością odpowiedzieli na Jego miłość. W Ewangelii nie są ważne cnoty moralne, ale teologalne: wiara, nadzieja i miłość. Młodzieniec wylegitymował się przed Jezusem swoją poprawnością moralną. Jezus poprosił go jednak o zaangażowanie serca, o nawiązanie bliskiej relacji. By pokochał Go „z całego serca swego, całej duszy, wszystkich sił, całym umysłem”. To dużo, dużo więcej niż niedzielna Msza, spowiedź w pierwszy piątek i w miarę moralne życie.
Dlatego – jak pisał Benedykt XVI – „u początku bycia chrześcijaninem nie ma decyzji etycznej czy jakiejś wielkiej idei, jest natomiast spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę, a tym samym decydujące ukierunkowanie”[4]. Jeśli redukujemy relację z Jezusem do przykazań, czyli pokazania Mu się z dobrej strony – trwamy w wygodnym status quo, dając Bogu to, co nam zbywa. To nas, jak tego bogatego chłopaka z Ewangelii, nie czyni chrześcijanami. Dlaczego Jezus tak zachwycił się ubogą wdową, która wrzuciła do skarbony wszystko, co miała? Bo zrobiła dokładnie to, czego nie chciał zrobić młodzieniec.
Co dla nas znaczy wspomniane zaangażowanie serca? To odwrotność cytowanych wyżej duszpasterskich zaleceń, które słyszymy zwykle na rozpoczęcie Adwentu i Wielkiego Postu. Przestać lękowo rachować grzechy, przestać przejmować się sobą, wpatrywać w swoje błędy i zacząć patrzeć na Boga. To zmiana akcentu w pracy nad sobą: z dbania o przyzwoitość – swoją i innych – na szukanie okazji, by poznawać Jezusa, być z Nim, przyjmować Jego dary, które ciągle płyną. A zatem zmienić kierunek: przestać próbować Bogu coś dawać z siebie (zrozumieć wreszcie, że sam w sobie cudów nie wyczaruję). Przestawić myślenie, by to od Niego przyjmować wszystko – także cud mojej przemiany w tej czy innej słabości, to już Jego troska, nie moja.
Maria z Betanii siedziała przy Jezusie i chłonęła Go. Nic nie robiła, nie uwijała się jak Marta, patrzyła i przyjmowała Jego obecność. „Jezu! Ona się nie uwija! Nie stara! Nie pomaga mi przy obiedzie!” „Marto. Bo potrzeba tylko jednego” – i to jest dokładnie to „jedno”, którego brakowało bogatemu młodzieńcowi („jednego ci brakuje” – powiedział mu Jezus): być z Bogiem w intymnym kontakcie, słuchać, przyjmować. Cieszyć się sobą nawzajem, a nie myśleć o tym, czego jeszcze nie zrobiłem, a należało. „Ty zajmij się Mną, a ja już zajmę się tobą” – powiedział Jezus do Katarzyny ze Sieny.
Faryzeusz zgorszył się, że prostytutka myje i całuje Jezusowi nogi, dotyka Go, wyciera włosami. Dialog Jezusa z nim jest przepiękny: nie dałeś mi pocałunku, a ona, odkąd wszedłem, nie przestaje całować stóp moich. Jezus pragnie relacji miłości. Ta kobieta jest ideałem Ewangelii. Zrozumiała, że Jezus przyszedł nie umoralniać, lecz dawać miłość. Za nic.
Ktoś powie: ale jak to zaangażowanie serca w „przyjmowanie” mogłoby wyglądać w naszym życiu? Nie koncentrujmy się na zwalczaniu własnymi siłami grzechów, z którymi sobie nie radzimy. Więcej wysiłku wkładajmy w poznawanie Pana i Jego miłości: w czas dany Bogu i poświęcony na czytanie Jego słowa, z zaufaniem, że Jezus sam dokonuje cudów w sercu, które Go szuka. Wystarczy przyjść z pragnieniem: przyjąć łaskę przebaczenia i uzdrowienia nawracających grzechów, kłopotów i ran. Modlitwa – ale nie z tego, co nam zbywa. Nie pacierz upchnięty po trzech wieczornych serialach i telefonach do przyjaciółek, tuż przed spaniem. Modlitwa na serio, z pokazywaniem palcem Jezusowi, gdzie boli. Sakramenty – często, z wiarą, że leczą, dają pomoc i moc, a nie zaksięgowują wpłaty. Planowanie codziennych spraw – z pytaniem: Bóg tego chce czy tylko moje łase ego? Życie nabiera wtedy kolorów, staje się wspólne z Nim, codziennie toczy się dialog. Czytane słowo zaczyna przemawiać wprost, otrzymujesz „łaskę po łasce”, natchnienia, bardzo konkretne znaki i odpowiedzi. Poznajesz Boga, wchodzisz w Jego intymność.
I... zmieniasz się. Wcześniej, pracując „nad sobą”, próbowałeś głównie zwalczać swoje przywary, popadając w zniechęcenie. Teraz pracując (ciężko! a jakże! „do przelewu krwi” – jak mawiała Mała Teresa) nad relacją z Bogiem (a zarazem nad „przyjmowaniem” wszystkiego z Jego rąk), szukając Jego bliskości, stajesz się chłonny na łaskę, która zaczyna całego ciebie przenikać. Więcej kochasz. Unikasz zła, m.in. z bólem rozpamiętując grzechy (tu już jest na to miejsce, bo robisz to z miłości, a nie z katolickiego masochizmu), a nowa wrażliwość na zło jest darem Ducha, zwanym bojaźnią Bożą. Nie jest to żaden „uświęcony strach” przed Bogiem; jak Duch mógłby obdarzać strachem przed sobą? To lęk przed grzechem, który mógłby nas oddzielić od Ukochanego.
Zmiana moralna jest zatem naturalnym (choć drugoplanowym) skutkiem przyjęcia miłości Boga, pozwolenia, by Jego miłość cię zbawiła.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.