Bóg polskich kazań
W czasie wakacji byliśmy na Mszy w niedużym miasteczku. Święto Wniebowzięcia. Na wejście słowa pieśni: „Lecz kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze”. Kazanie było rozbudowanym komentarzem do tych słów. Ukazało Maryję jako obronę przed nieposkromionym gniewem surowego, nieobliczalnego Boga i Jego straszną karą (wojny i kataklizmy). Patrzyłam na parafian, skurczonych w sobie, pochylonych (jak przed ciosem!). Zapewne słyszą to co tydzień – Dobrą Nowinę o potępieniu wiecznym (genialne określenie Szymona Hołowni).
„Idę zapytać” – szepnęłam po Mszy do męża. „Kochanie, nic to nie da”. „Muszę”. Weszłam do zakrystii. „Mam pytanie odnośnie do kazania”. Proboszcz spojrzał życzliwie, uniósł brwi zaciekawiony. „Ja... uczę moje dzieci, że Boga nie trzeba się bać...” „Dobrze, dobrze pani uczy!” – przerwał żarliwie. „Ale... ksiądz dzisiaj mówił, że Bóg jest taki obcy i groźny, że trzeba przed Nim ratować się u Maryi” – kontynuowałam nieśmiało. „Och, proszę pani, ja wiem, że w tej pieśni znajduje się pewna teologiczna nieprawidłowość...” Spojrzałam na niego z nagłą nadzieją, że przyzna, iż Bóg jednak taki zły nie jest, tylko że na przykład trzeba w celach duszpasterskich budować bojaźń Bożą. „No bo, proszę pani, tak naprawdę – tu pochylił się ku mnie i zaglądając w oczy, ściszył głos do syczącego, dramatycznego szeptu – jak Bóg się gniewa, to już nic, nic, nawet Matka Boża nie uratuje!”. Pożegnałam się grzecznie.
Mąż czekał przed kościołem. „I?...” „Trzeba było słuchać męża” – odparłam złamana. To nie był pierwszy raz, gdy usłyszałam przesłanie o Bogu, którego albo trzeba się bać, albo (w wersji częstszej i bardziej soft) dla którego najważniejsze jest moje postępowanie – toteż bacznie mu się przygląda. Z zatroskaniem lub niemym cierpieniem, gdy „grzechami wbijam Mu gwoździe” (najczęstsza medytacja drogi krzyżowej) – ale bacznie.
Od lat z rosnącym bólem słuchamy z mężem kazań w różnych polskich kościołach. Dotkliwie boli nas sposób, w jaki Pan Bóg jest przedstawiany z wielu ambon; oczywiście nie ze wszystkich, ale z wielu. Takie treści wsączane są do uszu naszych dzieci. W dużej mierze przez to najdroższa mi osoba umierała, szamocząc się w lęku przed Bogiem. Postanowiłam więc o tym napisać. Bo za bardzo kocham Kościół i za bardzo potrzebuję księży, żeby tego nie powiedzieć publicznie.
Kapłan kojarzy mi się z ojcem. Mam cudowne doświadczenie rodzonego ojca. Mogłam zwierzać mu najtrudniejsze sprawy, tak wyrażałam moją miłość do niego. On słuchał cierpliwie, także gdy rozmawialiśmy szczerze o kwestiach bolesnych. Tak wyrażał swoją miłość do mnie. Mam nadzieję, że duchowni czytelnicy tego tekstu również zechcą mnie przynajmniej wysłuchać.
Za darmo i zawsze
Piszę ten tekst, ponieważ mam przekonanie, że znaczna część kazań w polskich kościołach oddziela ludzi od Boga, powoduje, że wychodzą oni z kościoła z poczuciem bycia miernym, „do niczego” i myślą, że długo jeszcze, jeśli w ogóle, nie będą mogli doskoczyć do takiego poziomu duchowego, by zasłużyć na przyjaźń Boga. Wychodzą więc zrezygnowani – ale tak z lekka, bez przesady, bo czegóż mają żałować? Przyjaźni z Kimś, kto tylko wymaga, z szacownym, owszem, autorytetem „z urzędu”, o którego (słusznych) żalach osłuchali się od lat? Albo przyjaźni z Kimś, kto wręcz grozi palcem i jest postrachem?
Cyklicznie, na rozpoczynający się Adwent i Wielki Post, słyszę zachętę duszpasterską: „To jest dobry moment, by zrobić sobie rachunek sumienia, zapytać siebie: Ile postąpiłem przez ostatni rok w życiu duchowym? Czy nareszcie coś drgnęło? Zobaczyć te zaniedbane Msze, spowiedzi...”. A na koniec Mszy: „Przyjmijmy Boże błogosławieństwo, byśmy mogli przez pełnienie dobrych czynów zasłużyć na spotkanie z Bogiem”.
Niektórych to już nie razi. Ja jednak nie mogę pogodzić się z wizją, wedle której na miłość Bożą mamy zasługiwać... To przecież kłamstwo – i to na najważniejszy temat. Ten Bóg nie jest Bogiem Ewangelii!
Żyję w małżeństwie od 13 lat. Nie jest to idylla, ale pośród mniej i bardziej głębokich kryzysów doświadczam, czym jest miłość: relacja pełna czułości, tęsknoty i bliskości. Gdy się z kimś milczy – i daje to szczęście. Taka miłość na co dzień, kiedy żyjesz zwyczajnie, ale masz ciągle jego/ją w sercu i myślach. Nie jesteś z niczego rozliczany, sprawdzany, czujesz się przy kimś wolny, ni mniej, ni więcej – sobą. Nie musisz nic udowadniać. Możesz być spokojny, że ukochana osoba widzi w tobie dobro i wartość. Zawsze stoi po twojej stronie, także gdy zawalisz. Szczególnie wtedy.
„Miłosierdzie objawia się jako dowartościowywanie, podnoszenie w górę, wydobywanie dobra spod wszelkich nawarstwień zła”[1] – pisał Jan Paweł II o Bożym miłosierdziu. Dzięki bezpieczeństwu i odprężeniu płynącym z bycia nawzajem przyjętym, jakie daje miłość małżeńska, zaczęłam przeczuwać, czym może być miłość Boga. To dało mi do myślenia. Oczywiste, że miłość mego męża jest niczym wobec Bożej... a jaka jest cudowna! Niemożliwe, by Boża była mniej cudowna, prawda? Zresztą nie ja jedna tego doświadczam. Ewa Kiedio pisze: „dzięki swojemu mężowi / swojej żonie doświadczamy tego, jak kocha Bóg. Czyli? Najprościej ujmuje to papież Franciszek: «za darmo i zawsze»”[2].
Coś więc musi być nie tak z tym przekazem z ambony, że Pan Bóg z liczydłem siedzi i liczy, a my mamy przed Nim oskarżać się, czy drgnęło, ile drgnęło, a ile nie drgnęło, i stać na baczność, prężąc pierś z medalami dobrych uczynków... Przecież „zbawienie ofiarowane nam przez Boga jest dziełem Jego miłosierdzia. Nie ma takiego ludzkiego działania, niezależnie od tego, jak mogłoby być dobre, przez które moglibyśmy zasłużyć na tak wielki dar”[3].
Adwentowo-wielkopostne zachęty duszpasterskie mogłyby przecież brzmieć inaczej: „To jest dobry moment, by przestać robić ciągle rachunki sumienia, dokonywać bilansu grzechów, wpatrywać się w siebie, analizować swoje brudy i zaniedbane Msze. Nie wolno nam tego analizować! Odwróćmy wzrok od siebie, podnieśmy zwieszone głowy i popatrzmy na Jezusa. On to wszystko nieodwołalnie zabrał, zmył swoją Krwią. A Krew ta była dowodem, że nie musimy czynami zasługiwać, nie musimy Mu niczym płacić; On już zapłacił za wszystko”. Czy to zbyt mała cena, że księża głoszący kazania o Bogu, na którego miłosierdzie trzeba zasłużyć, o niej zapominają?
Płynący monotonnie z polskich ambon nakaz, byśmy bijąc się w piersi, smętnie przyglądali się naszym grzechom, jest niweczeniem Chrystusowego Krzyża. W świetle Ewangelii nie jest prawdą, że przed Bogiem liczy się głównie to, czy jesteśmy grzeczni, poprawni moralnie i wzorowo pobożni (w znaczeniu: spełniający wymagane praktyki). To był priorytet dla faryzeuszy. Ostatnie tchnienie Jezusa zmasakrowanego za nasze winy rozdarło zasłonę w świątyni, odsłaniając – pilnie dotąd strzeżone przed wzrokiem nieczystych – Miejsce Najświętsze.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.