Jan XXIII to nie tylko imię papieża, następcy wielkiego i hieratycznego Piusa XII, lecz hasło rzucone Kościołowi do samoodnowy. Nowy ten następca św. Piotra z dnia na dzień zmienił oblicze Kościoła – nie przez decyzje doktrynalne i dyscyplinarne, lecz przez swoje człowieczeństwo. Przegląd Powszechny, 1/2007
Soborowa reforma przewiduje także większą swobodę dla form, bądź przez większą ofertę tekstów do wyboru, bądź też umożliwiając swobodniejsze kształtowanie celebracji przez liturgicznych aktorów. Mszalne rubryki przewidują np., że celebrans ma pozdrowić, zaprosić zgromadzenie wiernych tymi lub podobnymi słowami; to zaś oznacza, że wydrukowany tekst jest tylko propozycją, a nie przepisem.
Wątek rozważań o wzbogacających perspektywach kształtowania liturgii w duchu soborowym snuć można by dalej. Dla orzeźwiającego kontrastu warto przyjrzeć się obrazowi liturgii sprzed okresu jej wielkiej odnowy, czyli liturgii przedsoborowej. Dzisiaj pamiętają ją raczej przerzedzające się już starsze roczniki wiernych sprzed około lat czterdziestu.
Zacznijmy od ruchów drobiazgowo przepisanych w odprawianiu mszy św. Od XVI w. liturgia stanowiła monolityczny blok, „świętą czynność”, i surowo zakazana była wszelka ingerencja w jej tok. W seminariach duchownych uczono alumnów szczegółowych gestów, np. jak rozkładać ręce przy pozdrowieniu: Dominus vobiscum. Rozwodzono się nad siłą głosu przy wypowiadaniu słów Chrystusa podczas Wieczerzy Pańskiej: mogli je słyszeć tylko najbliżej stojący – propter misterium (ze względu na tajemnicę), jak brzmiało uzasadnienie.
Było przed soborem tak, że ksiądz dosłownie mszę św. „czytał” po cichu lub półgłosem (aby ministranci w danym przypadku mogli odpowiedzieć), a po części nawet półszeptem i głęboko pochylony nad Hostią przy słowach konsekracji. Wierni byli obecni, lecz niczego nie słyszeli ani nie rozumieli. Bywało, że podczas czytania mszy przez księdza odmawiali wspólnie lub pojedynczo różaniec, śpiewali pieśni, Godzinki o NMP – przerywane w czasie przeistoczenia itp.
Była oczywiście znana niedzielna suma, ale i tu wierni zachowywali się biernie i modlili się dla siebie z modlitewników lub z pamięci. W tygodniu przeważały msze „ciche”, „prywatne”, odprawiane często przy otwartych drzwiach w pustym kościele. Imponujące były msze w wykonaniu chórów, uświetniane nieraz przez zamówionych muzyków i śpiewaków operowych lub nawet orkiestrę symfoniczną, które to koncerty często i bez reszty ustawiały poza nawiasem wszelkie czynne uczestnictwo ludu w niedzielnej liturgii.
W posoborowych zabiegach wokół reformy liturgii zaznacza się wśród teologów-liturgistów także dość silny trend ku restauracji nabożeństwa starokościelnego. Nad tym nurtem reformy czasem unosić się zdawała zasada: „Ponieważ jest to tak stare, dlatego jest piękne.” Faktycznie, liturgiczna reforma naszych dni sięgnęła głęboko w przeszłość, przywracając liturgii strukturę chrześcijańskiego antyku, nie otwierając się natomiast na formę nabożeństwa nowotestamentowego. Normatywność starego Kościoła ma także swoje problemy. Dokonała się w niej bowiem swoista neosacerdotalizacja kościelnego urzędu. Chodzi o następujący stan rzeczy: najpóźniej od IV w. – a więc od czasu, gdy chrześcijaństwo zaczęło stawać się państwową religią cesarstwa rzymskiego – nosicieli urzędów kościelnych zwie się znów kapłanami. W przeciwieństwie do tej zmiany Nowy Testament sięga niemal prowokacyjnie do świeckiej tytulatury w odniesieniu do mężów Kościoła: biskup (epískopos) znaczy „nadzorca”, dosłownie „inspektor”; kapłan (présbyter) to „senior”, a diakon (diákonos) to kelner, posługujący do stołu.