Temu, kto na początku swej drogi zetknął się z czymś tak czystym i szlachetnym, jak szlachetna powinna być fotografia, jak szlachetna powinna być sztuka, trudno jest się później odnaleźć, bo nagle wymagane są od niego rzeczy komercyjne, sensacyjne, newsowe. Przegląd Powszechny, 12/2007
– Czym jest dla Pana praca fotoreportera?
– Zawsze traktowałem fotografię jak sztukę i swego rodzaju misję oraz sposób komunikacji z drugim człowiekiem.
– Jakie były początki tej drogi?
– Interesowało mnie to od dziecka. Gdy miałem 10 lat, dostałem pierwszą Smienę. Parę lat później w prowizorycznej ciemni własnego pokoju, podczas wykonywania pierwszy raz odbitek, wpadłem w tak wielkie uniesienie, że mokrą ręką dotknąłem gniazdka elektrycznego i zostałem porażony prądem. Po „studiach z rozsądku” (filologii angielskiej) zdecydowałem, że będę zajmował się fotografią na poważnie. W Collegium Civitas zetknąłem się z Maciejem Drygasem i Andrzejem Zygmuntowiczem. Oni uświadomili mi, jak wielką siłę i znaczenie ma fotografia dokumentalna. Tam zrozumiałem, czego tak naprawdę chcę od tej formy wyrazu, albo czego mogę chcieć, jak ją przekuć na własny język, bo ten język wymyślili już jacyś ludzie, istnieje coś tak fenomenalnego, jak fotoreportaż. W tym czasie powstał m.in. mój cykl „Kształty dźwięku” opowiadający o pełnych ekspresji rozmowach osób niesłyszących.
– Jakie znaczenie miał ten „bagaż” – wizualnego uwrażliwienia, świadomości wyrazu, możliwości tego medium – przy zetknięciu z rynkiem pracy?
– Nastąpił w moim życiu okres, gdy musiałem zajmować się fotografią komercyjną. Pracując w prasie, w mediach, zacząłem sobie uświadamiać, że szlachetny sposób podejścia do fotografii nikomu nie jest potrzebny, i że jest to przejaw pewnego kryzysu kultury. Miałem tego coraz bardziej dość. Znalazłem się w takim punkcie, że chciałem to rzucić. Wszystko sprzedałem, szedłem kupić bilet do Hiszpanii. Chciałem wyemigrować. To był początek września 2002 roku. I wtedy przypadkowo w kiosku kupiłem „Newsweeka”, gdzie zobaczyłem, że dostałem Grand Prix za fotoreportaż „Siostrzyczki”.
– To była pierwsza znacząca nagroda. Do tego momentu pracował Pan jako freelancer. Czy docenienie talentu przez tak prestiżowy konkurs otwiera lepsze perspektywy w naszym kraju?
– Nagroda dużo nie zmieniła... Zacząłem chodzić po gazetach. Okazało się, że to właściwie to samo „bagno”, z którego wyszedłem, że gdzieś tam na współpracę, że jakieś rzeczy ilustracyjne itp. Myślę sobie – wyjeżdżam. Ale jeszcze zadzwoniłem do swego kolegi po fachu, a on mówi: „Stary, wyjeżdżaj z tego kraju! Ja bym to samo zrobił, ale mam dzieci, nie mogę. Jednak zanim wyjedziesz, przyjdź do »Gazety«, sprzedaj kilka swoich fajnych materiałów do Dużego Formatu, ja cię umówię z fotoedytorem”. Przychodzę na to spotkanie z człowiekiem, który tylko skupuje zdjęcia, ale nie podejmuje ważniejszych decyzji. Dzięki czystemu zbiegowi okoliczności obok siedzi facet, jak się potem okazało – szef działu Foto w „Gazecie Wyborczej”. Przyszedłbym minutę później i nie byłoby go. Zaczynamy rozmowę. Mówię, że Piotrek mnie umówił, że przyszedłem pogadać, czy „Gazeta” chciałaby to kupić, i że właściwie to ja już wyjeżdżam. Szef spojrzał na te zdjęcia (wiele razy chodziłem do „Gazety” ze zdjęciami – było trudno) i mówi: „A ty musisz wyjeżdżać?” Odpowiadam: „Muszę”. „A może byś dla nas zaczął pracować?” „Gazeta” zawsze była tym miejscem, gdzie marzyło mi się pracować, w tej redakcji i w takiej formie, jaką wtedy miała. Tylko spytałem: „A tak można?” I zostałem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.