Ocalić szlachetność

Temu, kto na początku swej drogi zetknął się z czymś tak czystym i szlachetnym, jak szlachetna powinna być fotografia, jak szlachetna powinna być sztuka, trudno jest się później odnaleźć, bo nagle wymagane są od niego rzeczy komercyjne, sensacyjne, newsowe. Przegląd Powszechny, 12/2007




– Zaczął Pan regularną pracę w poczytnym tytule. W tym okresie posypały się też kolejne nagrody w konkursach fotograficznych. Na ile dawało to możliwość realizowania ambitnych materiałów i dotarcia z nimi do szerokiego grona odbiorców, do komunikacji z drugim człowiekiem, co zawsze było Pana celem?

– Zaczynając pracę w „Gazecie Wyborczej”, załapałem się na „Duży Format”, który istniał jeszcze przez pół roku-rok. To dawało impuls, chęć robienia rzeczy na swój sposób, bo istniało miejsce, gdzie można było to opublikować. Jednak moimi fotoreportażami, za które dostałem nagrody, nikt się właściwie nie zainteresował. Tylko cykl „Siostrzyczki” został opublikowany w miesięczniku „Foto”. I właśnie, tak to jest. Gdy robię coś, na co poświęcam mnóstwo czasu, to nie wyłącznie dla nagrody na konkursie, oczywiście to bardzo miłe, ale nie o to chodzi. Jeżeli jest materiał, który dostał nagrodę, ale nigdzie nie został opublikowany, to trochę smutno. Gdy dostałem po raz trzeci nagrodę w „Newsweeku” za fotoreportaż o trzęsieniu ziemi w Bam, było to fajne dlatego, że został on opublikowany w „Gazecie”, gdy „Duży Format” był jeszcze tym fajnym „Dużym Formatem”. Miał szansę trafić do odbiorcy.

– Jak to jest, gdy pracując w mediach, zaczyna się dostawać kolejne nagrody? Czy dla młodego twórcy stanowi to zachętę, by na swej zawodowej drodze kierować się autentyczną autorską wrażliwością, ambitnymi wyborami?

– Miłe jest, gdy dostaję nagrodę za coś, co głęboko we mnie tkwi, co jest w pełni moim autorskim zamysłem. Jednak niektóre nagrody dostałem za rzeczy, za które niespecjalnie chciałbym je dostać. Niestety, blichtr konkursów oparty jest często na prostych schematach: coś jest dobre, bo jest szokujące, bo jest pokazane w jakiś dramatyczny sposób, ale za tym nie idzie żadna głębsza treść. I to jest problem – na ile to, co robię, powinienem traktować jako zawód a nie jako mój język, wypowiedź autorską, artystyczną, na ile mogę przestać traktować to jak sztukę, a zacząć traktować jak rutynę. Świat się bardzo zmienia. Ważne, byśmy my się nie zmieniali, ale ten świat dookoła jest na tyle pazerny i brutalny, że często jesteśmy zbyt słabi, by się nie zmienić. Jako młodzi ludzie uczymy się rzeczy pięknych i wzniosłych, a potem okazuje się, że, niestety, z tego nie da się żyć. To powoduje, że w swojej pracy zaczynam mieć dosyć duże frustracje, mimo tzw. sukcesów.

– Wydaje się, że dzisiejszy świat błyskawicznie „idzie do przodu”. Pana refleksje skłaniałyby raczej do stwierdzenia, że np. pod względem wrażliwości cofamy się. A jaki wpływ na warsztat fotoreportera ma ogromny postęp techniki?

– W przypadku fotografii wojennej, a nią też się zajmowałem, liczy się refleks – który z fotoreporterów szybciej dobiegnie na miejsce, zrobi zdjęcie i wyśle. Najczęściej na czołówki gazet nie idą najlepsze, tylko te, które szybciej zostały wysłane. Fotografia stała się – niestety – bardzo tanim medium. Ktoś policzył, że jedno zdjęcie na aparacie cyfrowym kosztuje 1 gr (dzieląc cenę wymiany zużytej migawki przez ileś tysięcy zrobionych zdjęć). To powoduje, że fotografie są produkowane milionami, a w związku z tym – bezrefleksyjnie, bezmyślnie. Robiąc zdjęcia inną metodą niż cyfrowa, nie jest się w stanie zrobić tak wielkiej ich liczby. I to jest dylemat tych czasów. Informacja stała się tak wszechobecna, że przestała się liczyć jakość i treść, a zaczęła – niestety – szybkość. Dlatego coraz trudniej uprawiać coś, co jest na pograniczu sztuki, co ma inne wartości poza czysto ilustracyjnymi. To jest problem ludzi, którzy od fotografii oczekują czegoś więcej. Kiedy robiło się fotografie na negatywie, czas, który się poświęcało na każde pojedyncze zdjęcie, był dużo dłuższy, więc kontakt z pracą był znacznie głębszy niż w przypadku fotografii cyfrowej. Moment robienia zdjęcia był momentem mistycznym, pełnym niepewności. Więc i skupienie w pracy było większe. Teraz w dobie cyfry przyglądam się z przerażeniem, jak koledzy robią zdjęcia i obserwują na „monitorku”, co tam jest. Uważam, że to kompletnie dyskwalifikuje fotografa. Nie ma miejsca na myślenie, tylko jest prosty mechanizm: zrobić, wyszło – nie wyszło, jak nie wyszło – to powtarzam.


«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...