Zbigniew Herbert rozpoczynał poznawanie świata od wykorzystania dwóch zmysłów: wzroku i dotyku. Sam mówił, że przygotowania do książki to w jego przypadku przede wszystkim rysunki. Przegląd Powszechny, 10/2008
Eschatologiczne intuicje w doświadczaniu istnienia towarzyszyły Herbertowi od pierwszych świadomych odczuć odwiecznej potęgi świata, a odczucia te nigdy nie były pospolite, konwencjonalne, podporządkowane powierzchownym, trywialnym czy też poświadczonym z drugiej ręki twierdzeniom. On we wszystkim szukał własnej miary, punktu odniesienia we własnej duszy. Do swego mistrza, Henryka Elzenberga, profesora filozofii na Uniwersytecie Toruńskim (tam też poeta studiował!) pisał z Warszawy w maju 1952 r.: Namawiano mnie do studiowania tomizmu. Zacząłem chodzić na czytanie „Summy”. Rzeczywiście wiele rzeczy się układało i wyjaśniało. Poczułem się szczęśliwy i wolny. I to był pierwszy sygnał, że trzeba uciekać, że coś w substancji człowieczej się przekręca. Czułem przyjemność sądzenia i klasyfikacji. A przecież człowieka bardziej określają słowa zaczynające się na nie: niepokój, niepewność, niezgoda. I czy ma się prawo porzucać ten stan.
Bo w gruncie rzeczy cała sprawa polega na wyborze, na prostym akcie woli. Uklęknąć. Potem to już samo idzie. Asymiluje człowiek to obce ciało, utożsamia się z nim. I właściwie, najczęściej jest to sprawa przypadku – spędzania pewnej ilości godzin nad książkami pewnego typu. W podobny sposób zostaje się lekarzem lub elektrotechnikiem („Zbigniew Herbert – Henryk Elzenberg. Korespondencja”, Warszawa 2002).
W 1953 r., także w liście do mistrza, Herbert zastanawia się nad własnym trybem życia: ogromnie trudno wytłumaczyć, dlaczego nie żyję tak jak inni – posada, żona, zegar w jadalni, spacery dookoła stołu, rosół w niedzielę. Barbara Toruńczyk, zaprzyjaźniona z Herbertem od wczesnych lat osiemdziesiątych, jako redaktor „Zeszytów Literackich” i wydawca jego książek – poznali się w Paryżu, gdy Herbert był jeszcze emigrantem – pisze we wspomnieniu pośmiertnym na ten sam temat: W trybie jego życia było coś ze świadomego eksperymentu twórczego.
Koszta były wielkie. Herbert płacił brakiem komfortu, niewygodą bliskich, zdrowiem. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, można mieć poczucie, że się spalał, że sam siebie niszczył. Było chyba inaczej: on po prostu siebie nie chronił, poświęcał się czemuś innemu. Miał do końca wielkie projekty: nienasycony głód życia, wrażeń, sztuki. Wiedzy (był mistrzem samokształcenia). Szereg tematów do opracowania. Planował następne książki. Ustawicznie porządkował notatki, kompletował lektury, zachowywał kolejne wersje utworów, wszelkie zapiski.
Jego archiwum to archeologia jego życia, odsłaniająca kolejne warstwy, następstwo zdarzeń, fazy rozwoju. Nawet tutaj są perturbacje, wątek się niekiedy urywa. Niemniej, o ile jego życie cechował rytm znany nomadom: nadziei lub ucieczki, rękopisy i notesy woził ze sobą, lub lokował w znanych sobie bezpiecznych miejscach. Zachował niemal wszystkie. I to – pieczołowicie uporządkowane. Słoje tego życia odłożyły się w twórczości. I w skrzętnie zbieranych notatkach. („Upór i trwanie”).
Życie człowieka podporządkowane potrzebom artysty. To także antyczny wzór – wędrowanie po agorze doczesności i głoszenie odkrytych przez siebie mądrości. Samotne krążenie wokół osi własnego umysłu. Z bębenkiem myśli wygrywającym kolejne utwory. Ktoś powiedział, że małżeństwo Herberta – bo w końcu ożenił się z Katarzyną Dzieduszycką, która daremnie próbowała go udomowić – miało charakter koczowniczy. Dopiero choroba unieruchomiła go w fotelu, potem w łóżku w mieszkaniu przy ul. Promenada w Warszawie. Bywałam tam z córką Katarzyną w połowie lat dziewięćdziesiątych, po śmierci jej ojca – Zbigniewa Bieńkowskiego.
Obydwaj poeci przyjaźnili się, szanowali nawzajem, a Herbert, wrażliwy na wszelkie cierpienie, pocieszał nas po śmierci najbliższego człowieka. I czynił to z klasą i taktem godnym najczulszych znawców ludzkiego bólu. Był także Herbert wiernym towarzyszem duchowym nie tylko ludzi starszych od siebie – mistrzów, nie tylko przyjaciół-rówieśników, ale też o wiele młodszych kolegów-poetów, zwłaszcza z kręgu Nowej Fali. Karasek, Barańczak, Krynicki, Zagajewski to autorzy wierszy i szkiców o nim, ale także adresaci utworów im dedykowanych przez Herberta i jego wypowiedzi o ich twórczości. Przyjaźń z młodymi – podtrzymywana do końca – to kolejny dowód umysłowej i duchowej aktywności, faktycznie – wewnętrznej młodości poety.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.