Czy chodzenie po kolędzie ma sens? Prawdziwe życie toczy się do momentu, kiedy ksiądz przekracza próg cudzego domu, i od momentu, kiedy go opuszcza. Tygodnik Powszechny, 20 stycznia 2008
Kiedy ogłasza po raz pierwszy początek kolędy, w kościele przez całą niedzielę zbiera się nie więcej niż dwieście osób, czyli jakieś 15 proc. parafian. Tutaj więcej nie praktykuje. Dlaczego? Bo często nie mają odświętnych ubrań, a do kościoła idzie się w tym, co najlepsze. Albo odsypiają po nocnej zmianie. Albo piją. Albo mają kaca. Albo zbierają złom. Albo tłuką konkubinę. Albo nic im się nie chce, co zrozumiałe w dzielnicy, która jest, a jakby jej nie było.
Więc co: udać, że ich nie ma? – rozmyśla proboszcz. – Zaliczyć tych dwustu, zjeść u nich, „bo ksiądz głodny pewnie”, rosołek albo krupniczek i mieć święty spokój? Ale to byłby walkower.
Jesteśmy zatem w szczególnej chwili. Gill ma za sobą doświadczenie kolędowe z warszawskich i podwarszawskich parafii, w których pracował jako wikariusz. Niby wszystko było OK – mieszkania wysprzątane, ludzie uprzejmi. Ale coś teatralnego wisiało w powietrzu, jakiś konwenans przypisany okazjonalnej wizycie wymuszał sztuczność gestów, uśmiechów, póz, rozmowy. Prawdziwe życie – był przekonany – toczy się do momentu, kiedy ksiądz przekracza próg cudzego mieszkania, i od momentu, kiedy je opuszcza. Więc mocował się z problemem: jaki to ma sens?
I oto zaczyna kolędę na Targówku, puka do pierwszych drzwi. A przekleństwa takie zza nich dochodzą, że sam diabeł ogon by podkulił. Otwiera kobieta z papierosem w zębach, pomieszczenie za nią całe w dymie, widać walające się butelki. – A ksiądz tu czego? – dobiega ochrypły głos jakiegoś faceta. – A nic, przywitać się chciałem. – Facet macha ręką. – A to siadaj, ksiądz.
Gill: – I ja się zorientowałem, że tu nie ma udawania, tu jest życie na gorąco. Ja tych ludzi przyłapuję na uczynkach, które popełniają codziennie.
Na Targówku Fabrycznym elegancji-Francji udawać się nie da. Kto nie wierzy, niech zajrzy na klatki schodowe kamienic bez kanalizacji, ze wspólną ubikacją dla kilkudziesięciu osób. Niech zobaczy przemykające cuchnącymi podwórzami szczury i dotknie zżartych przez grzyb murów.
I ksiądz Gill zrozumiał, że właśnie dlatego, że tu nie ma udawania, jemu, kolędnikowi, może przypaść tylko jedna możliwa rola, ta sama, w którą w swej roztropności wcielali się jego poprzednicy: rola pocieszyciela.
Czasem już na to za późno. Zagląda raz do mieszkania, a tam trup – ze trzy dni musiał tak leżeć.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.