Ewangelia jest jedną wielką obietnicą zbawienia i wezwaniem do tego, żeby się na nie otworzyć. Po to zaś Jezus tak często mówił o potępieniu wiecznym, żeby możliwie nikt się do piekła nie dostał, żeby nikt tego wyroku nie usłyszał. Znak, 1/2007
MB: I tak znaleźliśmy się przy kolejnej wielkiej kwestii: zmartwychwstaniu ciał.
W czasach Pana Jezusa saduceusze próbowali prawdę o zmartwychwstaniu ciał interpretować symbolicznie. Przyszli oni kiedyś do Niego z wymyśloną przez siebie historią kobiety, która pogrzebała kolejno siedmiu mężów, sądząc, że gruntownie ośmieszyli w ten sposób naukę o rzeczywistym zmartwychwstaniu. Wtedy „Jezus im odpowiedział: Jesteście w błędzie, bo nie znacie Pisma ani mocy Bożej” (Mt 22, 29). Zauważmy dwa argumenty zawarte w tej odpowiedzi. Po pierwsze, „nie znacie Pisma”, które przecież wyraźnie uczy o zmartwychwstaniu – słowem, sam Bóg to obiecał, a On jest prawdomówny. Po wtóre, „ani mocy Bożej” – a ta jest przecież nieskończona i nic nie jest w stanie jej ograniczyć. Jeśli zatem wszechmocny i prawdomówny Bóg obiecuje, że zmartwychwstaniemy, to Bogu wypada wierzyć.
Wiara w zmartwychwstanie ciał była dla ludzi wychowanych w kulturze greckiej nie do przyjęcia. Czy chcecie, żeby Pan Bóg babrał się w zgniliźnie, jaka po nas zostanie?! – pytał chrześcijan około roku 177 ciężko zgorszony tą ich wiarą wielki antychrześcijański polemista Celsus z Aleksandrii. Ale również ci, którzy uwierzyli w Chrystusa, próbowali prawdę o przyszłym zmartwychwstaniu interpretować symbolicznie. Nowy Testament stanowczo przeciwstawia się takim próbom (por. 1 Kor 15, 12–19; 2 Tm 2, 17n). Po prostu nie da się być naprawdę chrześcijaninem, nie wierząc dosłownie w przyszłe zmartwychwstanie ciał.
A że nasz zdrowy rozsądek nie tylko tego nie ogarnia, ale się temu sprzeciwia, to zupełnie inna sprawa. Bierze się to zapewne stąd, że w naszym życiu codziennym niezbyt starannie obchodzimy się z naszymi ciałami. Zapewne zbyt mało jesteśmy otwarci na moc Bożą, ażeby czyniła ona nasze ciała naprawdę narzędziami dobra, ażeby te różne dynamizmy, jakie Bóg umieścił w naszych ciałach, uporządkować tak, by nie działały one wzajemnie przeciwko sobie...
MB: Myślę, że w tej historyjce o siedmiu mężach jest jednak coś więcej niż tylko próba złapania Jezusa na nieścisłości logicznej. Tam się kryje pytanie w gruncie rzeczy bardzo aktualne: jeśli Pan Bóg dał nam w życiu doczesnym coś tak pięknego jak miłość, to chyba jej po zmartwychwstaniu nie odbierze? A Chrystus odpowiada: „Nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić”. Dla wielu ludzi wizja wiecznej szczęśliwości, w której mieliby być oddzieleni od bliskich, jest trudna do przyjęcia.
To pytanie jest oparte na błędnej przesłance: na wyobrażaniu sobie Pana Boga jako bytu, co prawda najdoskonalszego, niepojęcie doskonałego, ale tylko szczegółowego. Natomiast (jednak wystrzegajmy się tu interpretacji panteistycznej) On jest bytem powszechnym, realnie istniejącym,„w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 28). Bóg w każdym z nas, a nawet w każdej biedronce i w każdym bławatku, jest bliżej niż dany byt – bławatek, biedronka czy ja – samemu sobie. Z tego wynika, że to wszystko, co jest naprawdę z Boga, w nas przetrwa; mało powiedzieć: „przetrwa” – to osiągnie całą swą niepojętą piękność. Dopiero w niebie rozpoznają się wzajemnie w całej swej wspaniałości mąż i żona, rodzice i dzieci itd., właśnie dlatego, że to wszystko będzie w Bogu, że to wszystko będzie niewyobrażalnie prawdziwe.