Na polskiej agorze pojawiła się „nowa lewica”, która dziś — jak wszystkie znaki na niebie i ziemi pokazują — skrzyżuje szpady z Kościołem. Czy zatem w Polsce czeka nas „wojna kulturowa”, którą znamy z Ameryki czy Europy Zachodniej? Więź, 7/2007
Do tej pory w Polsce unikaliśmy „wojny kulturowej”, gdyż postkomunistyczna lewica, nawet gdy po 1989 roku przejmowała władzę, czuła, że nie może iść na otwartą konfrontację z katolicyzmem, i to co najmniej z dwóch fundamentalnych powodów. Po pierwsze, Kościół wyszedł zwycięsko z konfrontacji z komunizmem. Zwycięstwo nie polegało tylko na tym, że Kościół i Jan Paweł II przyczynili się do demontażu komunizmu i przyłożyli rękę do budowy ruchu „Solidarność”, ale przede wszystkim na tym, iż racje moralne w tej konfrontacji były po stronie kościelnej. Kościół był symbolem dobra, komunizm symbolem zła. Dlatego postkomuniści, choć nie grzeszyli pokorą, sprawując władzę wiedzieli, że w sferze symbolicznej i moralnej nie mogą wchodzić z Kościołem w otwarty konflikt. Dla nich oznaczałoby to klęskę.
Po drugie, postkomunistyczna lewica, skompromitowana ideologicznie i moralnie, szukała dla siebie innego rodzaju legitymizacji. Poszła po linii najmniejszego oporu. Postkomuniści — widząc, że Kościół ma znaczący wpływ na decyzje podejmowane w wielu kwestiach przez katolików — po prostu „dogadywali” się z Kościołem po cichu. Na przykład: rząd Leszka Millera, choć w programie przedwyborczym obiecał liberalizację ustawy aborcyjnej, kiedy jednak zdobył władzę, zaniechał jej zmiany uznając, że zawarty w 1993 roku kompromis w tej kwestii jest optymalny. Rozczarował tym zresztą część lewicowego elektoratu. Postkomuniści argumentowali jednak, że są w Polsce sprawy ważniejsze niż wszczynanie ideologicznych wojen, jak na przykład bezrobocie, wzrost gospodarczy czy wejście Polski do Unii, które bez poparcia Kościoła byłoby trudne. W tym przekonaniu starą lewicę utwierdzała nie tylko prawica, która siedziała wtedy w ławach opozycji, ale także Kościół, który wolał spokój społeczny niż wszczynanie światopoglądowych sporów. Oczywiście Kościołowi taki obrót spraw był na rękę.
Stara lewica potrafi też przywdziać szatki antyklerykalne i odwołać się do antykościelnej retoryki. Dzieje się tak zazwyczaj wtedy, kiedy Sojuszowi grunt usuwa się spod nóg, kiedy trzeba pokazać wyborcom — tym najbardziej radykalnym i lojalnym wobec Sojuszu — że SLD zajmuje twardą pozycję wobec dominującej w Polsce roli Kościoła. Niezastąpiona w takich sytuacjach posłanka Joanna Senyszyn odświeża ukute przez siebie kilka lat temu powiedzenie: Kościół katolicki to pięć „B”: bogaty, bo ściąga haracz od wiernych, bezkarny, bo prokuratura biernie mu się przygląda, bezczelny, bo obraża wszystkich, którzy mają inne przekonania, bezideowy, bo koniunkturalny i bezduszny, bo wyrzucał domy dziecka z ich siedzib.
Taki styl konfrontacji starej lewicy z Kościołem być może zjednywał jej twardy, „betonowy” elektorat. Ale w oczach większości społeczeństwa — przy wszystkich błędach i zaniedbaniach, jakie notorycznie popełniają ludzie Kościoła, nie wykluczając hierarchów — taki styl zdradzał bezideowość i cynizm postkomunistów. Paradoksalnie, im mocniej Kościół był atakowany przez słabnącą postkomunistyczną lewicę, tym większym zaufaniem i szacunkiem obdarzali go Polacy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.