Działają od dwunastu lat, niosąc pomoc tym, którzy – jak sami mówią o sobie – na nią nie zasłużyli. Odbierają kilkadziesiąt listów dziennie z całej Polski. Telefony nawet o piątej rano. W swoją działalność wkładają wręcz niespożytą energię. I mówią, że gdyby nie wiara i pomoc Pana Boga, już dawno by tę działalność porzucili.
Dziś, podobnie jak Józef, jeździ po więzieniach i składa świadectwo, że można wrócić na drogę trzeźwości i wolności. – Mama mi też tę wolność wymodliła – podkreśla Janek. – Zawsze modliła się o mnie. Aż któregoś razu, będąc na terapii w więzieniu, pomyślałem sobie: spróbuję kolejny raz, może mi się uda. Jakoś tak Bóg sprawił, że dostałem przedterminowe zwolnienie. I zastanawiałem się, co zrobić? Zadzwoniłem do Marka, bo wiedziałem, że jak pojadę do swojego miasteczka, to znowu wejdę w to moje środowisko, bo nie potrafiłem żyć inaczej. Pójdę na Dworzec Centralny, gdzie handlowałem narkotykami, i znów zacznę handlować. Z kolegami opiję swoje wyjście i wsiąknę w przestępczość. Byłem jeszcze za słaby, żeby komuś odmówić. Poprosiłem więc Marka, czy nie mógłby mnie odebrać z więzienia. Odebrał mnie. Dał mi pracę w swoim warsztacie samochodowym. Zamieszkałem na terenie warsztatu w niewielkim pokoiku. I tak mnie Marek zaraził tą chorobą wolności, że już tyle lat jestem poza więzieniem. Do swojego miasteczka pojechałem dopiero wtedy, kiedy już stałem mocniej na nogach. Dziś jeżdżę do zakładów karnych i daję świadectwo. Mówię, że można inaczej. Często przecież ci ludzie wracają do więzień, bo nie mają nikogo, kto pomógłby im się zmienić. Kto zaufałby im, że mają na tyle siły. Bardzo często nie potrafią odnaleźć się na wolności. Nie mają odwagi. Dziękuję więc Panu Bogu, że składając w więzieniach świadectwo, oddaję, można powiedzieć, to, co wziąłem. Jeżdżę też po kościołach i przestrzegam młodych ludzi, by nie szli tą drogą, którą ja szedłem.
Koszyczek Marka
Marek – to Marek Łagodziński, który od blisko dwudziestu lat pomaga więźniom trafić na drogę wolności. Wyciąga zza krat tych, którzy chcą żyć w trzeźwości. Sam jest niepijącym alkoholikiem od prawie ćwierć wieku. Razem z żoną Danutą i synem Krzysztofem, a do niedawna jeszcze z córką, prowadzą prężną Fundację „Sławek”, wspomagającą więźniów. Należą też do wspólnoty neokatechumenalnej przy warszawskim kościele pw. św. Anny w Wilanowie. Jak podkreślają, gdyby nie siła, jaką czerpią od Boga, prowadzenie fundacji nie byłoby możliwe. Początki pomocy więźniom nie były bowiem obiecujące. – Kilka razy zapraszano mnie do więzienia na mityng anonimowych alkoholików „AA”. W swojej pysze przez jakiś czas nie chciałem tam iść. Czułem się lepszy od nich – wspomina Marek Łagodziński. – Pierwszy raz poszedłem do więzienia w Wielką Sobotę. Ze święconką. Wydawało mi się, że nie mam im nic do powiedzenia. Nie siedziałem w więzieniu. Mnie się udało. Choć przecież mogłem trafić za kraty. Jeździłem samochodem po pijanemu. Mogłem kogoś zabić i spędzić w więzieniu nie wiadomo ile lat. Ale jakoś Pan Bóg mnie od tego uchronił. Jednak przed tą sobotą pewnego dnia na Mszy św. usłyszałem o Sądzie Ostatecznym... Ten fragment, kiedy Jezus mówi: „...byłem głodny, a nie daliście Mi jeść; ...byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście Mnie... Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili...”. Te słowa to było dla mnie jak bardzo mocne dotknięcie. Poszedłem zatem do więzienia na Rakowieckiej ze święconką. Tam mnie jednak zdenerwowali, bo okazało się, że jedni byli grypsujący, drudzy nie, nie siadali więc przy jednym stole. A święconka stała. Już miałem iść, kiedy jeden z nich podszedł i zapytał, czy może zabrać święconkę „pod celę”. No i wziął. Długo nie oddawali mi koszyczka, więc posądziłem ich, że mi go ukradli. Ale po jakimś czasie na mityngu jedna z naszych koleżanek zapytała: „Marek, kiedy przyjdziesz na Rakowiecką, bo chłopaki chcieli ci koszyczek oddać”... Poszedłem. I wsiąkłem. Po jakimś czasie jeden z więźniów powiedział mi, że wychodzi na wolność i bardzo boi się tego dnia, bo w innej rzeczywistości wchodził do kryminału, a w innej wychodzi. Rodzina się od niego odwróciła. Wiele razy obiecywał, że się poprawi, ale tak się nie działo. Przestali mu wierzyć. To był 1992 r. Powiedziałem wówczas: „Dobrze, przyjdę i ci pomogę”. Miałem warsztat samochodowy i tam go zatrudniłem. Później następnych. Wygospodarowałem pokoik, by mieli gdzie mieszkać. Ten, któremu pomogłem jako pierwszemu, miał na imię Sławek. Jego też imieniem nazwaliśmy fundację, którą wraz z żoną i dziećmi założyliśmy w 1998 r. Sławek się ustabilizował. Skończył studia. Jest psychologiem i też pomaga więźniom.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.