Bezpośrednim powodem rozpalenia konfliktu stały się wyniki wyborów w 2005 r. i wygrana PiS. Chłodna kalkulacja podyktowała przegranej Platformie Obywatelskiej strategię odrzucenia koalicji z Prawem i Sprawiedliwością, co w tej chwili przyznają niemal wszyscy analitycy i wielu polityków.
– A PiS w żadnej mierze nie ponosi tu winy?
– PiS-owi nie udało się tej strategii PO zapobiec. Przyjęto reguły tej gry, co popychało ku większemu radykalizmowi programu i zaostrzeniu języka debaty. Nie zdecydowano się też ostatecznie na rozwiązanie alternatywne w stosunku do koalicji z Lepperem i Giertychem – na wcześniejsze wybory parlamentarne.
– W jaki sposób ten kilkuletni „stan wojenny nowoczesnej Polski” wpływał na sprawy kraju, na polską politykę?
– Chyba Panią zaskoczę: i dobrze, i źle. W latach 2005-07 obie partie, spierając się ze sobą, zagospodarowały większość przestrzeni życia publicznego. Wypchnęły postkomunistyczną lewicę na drugi plan. Doprowadziły także do wzrostu społecznej aktywności, ludzkiego zaufania (prawda, ciągle niskiego) do świata polityki. Obie rywalizujące formacje podjęły takie wspólne decyzje, jak powołanie CBA czy likwidacja WSI. Z marginesu do centrum politycznej sceny wkroczyli reprezentanci środowisk tradycjonalno-katolickich czy też wykluczanej części mieszkańców wsi. Spluralizował się świat elit.
– Jednak szkody przyniesione przez ten „demokratyczny spór” okazały się wyraźnie większe...
– Niekoniecznie. Choć to prawda, że szybko pojawiły się sygnały, które musiały obniżać wzajemne zaufanie poniżej niezbędnego minimum – choćby obustronne próby przejęcia części drużyny rywala... Źle się też stało, że parlamentarna koalicja PiS--LPR-Samoobrona objęła publiczne media. PO odrzuciła propozycję PiS zakładającą, że dwoma głównymi uczestnikami ciał zarządzających tymi mediami będą właśnie te dwie główne partie (rozumiem, że strony „PO-PiS-owego” sporu różnią się do dziś oceną, czy ta propozycja była wiarygodna i wystarczająca). Platforma wolała chwilowo zrezygnować z wpływu na media publiczne (które i tak zamierzała osłabić), by zmusić PiS do zawarcia tej kompromitującej i skazanej na fiasko koalicji… Bilansując jednakowoż plusy i minusy, można jednak zaryzykować twierdzenie, że od 2005 do 2007 r. „postsolidarnościowy” spór – mimo oczywistych negatywów – dawał systemowi politycznemu więcej korzyści.
– Jeśli opozycyjna PO była w tej walce stroną bardziej aktywną, to po wygranych wyborach w 2007 r. i odzyskaniu pewności siebie, mogła już zrezygnować z agresji...
– Tak się jednak nie stało. Po 2007 r. tempo reformowania kraju spadło, zaś logika rządzenia zwycięzcy wyborów (a więc PO) została dostosowana do potrzeby ostatecznego pokonania PiS i osłabienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jeżeli między 2005 a 2007 r. obie strony, walcząc ze sobą, jednak budowały jakąś nową jakość, to od 2007 r. rządząca PO – stając na czele „obozu anty-PiS-owskiego” – próbowała zamienić osłabionego rywala w symbol obciachu.
– Nie było więc żadnych szans na pokój?
– Moim zdaniem – żadnych. Można długo cytować słowa z „narracji agresji” stosowanej wówczas przez ludzi PO. Założono z góry, że nie będzie równorzędnego sporu, że jeden z partnerów ma być po prostu zepchnięty na margines. To była w polskiej, demokratycznej polityce nowa, szkodliwa jakość. Doszło wręcz do tego, że nawet wtedy, gdy kompromis był pożądany i potrzebny ze względu na elementarną rację stanu, padały słowa o „ślepych snajperach”, „bitwach o krzesło” czy „byłych prezydentach”.
– Opinia publiczna została skutecznie przekonana, że to Prawo i Sprawiedliwość bardziej parło do niezgody.
– Logika sporu powodowała, że ostre słowa padały z obu stron. Jednak obozem narzucającym taki właśnie klimat narracji była Platforma. Czynili tak regularnie – z całą świadomością realizowanego celu – nie tylko „harcownicy”, ale także osoby ważne w państwie i krajowej polityce, m.in. wicemarszałek Sejmu, minister spraw zagranicznych oraz wiceprzewodniczący PO (pełniący także funkcję lidera jej regionalnych struktur). Ta „wojna” była prowadzona z całą konsekwencją. Jej celem i osiągniętym (na jakiś czas) efektem było podporządkowanie debaty publicznej wspomnianej, marketingowej logice „trendy-obciach” i zepchnięcie strony prezydenckiej do roli nieomal opozycji antysystemowej. Prezydent – a więc pierwszy obywatel RP – był traktowany jako antysystemowy opozycjonista! Co więcej, jako obciach właśnie! W tym mieściło się wszystko: kpina, żart, otwarta agresja, tolerowana zresztą przez sądy, o salonowych autorytetach moralnych nie wspominając...
– Twierdzi Pan, że mieliśmy do czynienia ze świadomym lekceważeniem osoby i urzędu prezydenta?
– Dokładnie tak. Nie możemy osobom tak bezpardonowo uderzającym w Lecha Kaczyńskiego odmawiać inteligencji i świadomości konsekwencji własnych działań. To była – z punktu widzenia zdrowej demokracji – patologia. Co do tego nikt trzeźwo myślący chyba nie miał i nie ma wątpliwości. Zastosowano logikę, według której ludzie mieli być nie obywatelami, lecz „konsumentami postpolityki”. Owym „konsumentom” (bo przecież nie republikańskim obywatelom) serwowano telenowelę, w której celebryci (oglądani przez kawałki szkła z andersenowskiego lustra) oklejali etykietami „trendy” i „obciach” karykatury polityków (bo przecież nie ich samych), wreszcie – „nominowali ich” do opuszczenia tego spektaklu. Rolę pierwszej władzy przejmował – by użyć określenia Benjamina Barbera – komercyjny telesektor inforozrywkowy (czyli – mówiąc krócej – „telesfor”).
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.