Żyjemy w świecie coraz bardziej nieznośnym. Może jeszcze nie teraz, ale – nie bardzo dziś wierzę, by mogło być inaczej – w ciągu najbliższych dwóch dekad pewnie znowu zaczniemy wzajemnie się mordować. Nie wiem, skąd to się wzięło. Być może za dawno nie było wojen, więc pokoju nie potrafimy szanować?
Zabawa w wojnę
Pod koniec lat siedemdziesiątych – gdy jako sześcio-siedmiolatek biegałem z młodszym kolegą po małej ulicy Górnego Mokotowa – zatrzymał się obok nas jakiś starszy pan. – W co się bawicie, chłopcy? – zapytał. – W wojnę – szczerze odpowiedziałem. Te kilka zdań, które wówczas usłyszałem, sprawiło, że na dłuższy czas odeszła mi ochota na zabawę w wojnę.
Przypomniało mi się to zdarzenie, gdy kilka lat temu, w słoneczny dzień 3 maja, wyszedłem na spacer z małymi dziećmi do parku. Przed furtką kamienicy, na chodniku przed własnym domem, natknąłem się na dwóch esesmanów z rosłym wilczurem. To rekonstrukcjoniści – wzbudzający dziś tak bezmyślny zachwyt rodziców, mediów, polityków...
Czy można, i to w ciągu zaledwie kilku dekad, bardziej przesunąć próg społecznej tolerancji dla zabawy w wojnę?
Odczłowieczenie jako norma
Gdyby tylko to... Trwogę budzi nagromadzenie kłótliwości, mnożenie wrogów, szukanie przeciwności, głoszenie nienawiści. Rozsiewa się ta atmosfera po całej Europie od kilku lat.
Jedni toną w długach, inni nie radzą sobie z falą docierających uchodźców, sypią się całe modele socjalne, wzrost regionalizmu rozsadza przynajmniej trzecią część najstarszej unijnej dwunastki, niemalże wszędzie populizm rozpanoszył się na prawach uczestnika normalnego dyskursu politycznego. Gdziekolwiek spojrzeć, demokracja się chwieje, a prawdziwych mężów stanu wspominają już tylko starsze pokolenia.
„Wojna zaczyna się od słów” – to wnikliwe ostrzeżenie powraca. Mówiła o tym ostatnio s. Małgorzata Chmielewska, wcześniej ostrzegali inni. Ale jeśli tak jest – jeśli już same słowa rozpoczynają wojny – to czy owa wojna się już nie zaczęła?
Język medialny spłycił się do zupełnych granic tego, co godzi się jeszcze nazywać językiem. Tego „zmasakrowali”, tamtego „rozjechali”, któryś inny został „zaorany”. Takim językiem tworzy się wizję stosunków międzyludzkich dążących jedynie do zgładzenia innych. Całkowitego zgładzenia, ogarniającego nie tylko na przykład pozycję polityczną czy system światopoglądowy, ale wręcz fizyczne unicestwienie człowieczego kształtu oponenta. I proszę mi nie mówić, że to tylko retoryka. Wszak słowa przekazu kształtują emocje, budują wyobraźnię – przesuwają więc granice tego, co dopuszczalne.
Ostatnią dekadę życia poświęciłem ukazywaniu, do czego zmierza odczłowieczanie bliźniego – a tu mam wrażenie, że oto ścieżka odczłowieczania właśnie ponownie staje się powszechnie przyjmowaną chwalebną normą. Byle stłamsić, zgnoić, splugawić, zniszczyć...
Nie wiem, czy stoi za tym jakaś frustracja, jakieś lęki podprogowe, niezdolność komunikacyjna. Czy może jest to naturalna ciągota homo sapiens w obliczu natłoku jemu podobnych? Szczury ponoć zaczynają się wzajemnie zagryzać tylko wówczas, gdy przekroczony zostanie jakiś próg ich stłoczenia.
Pokolenie oburzonych egotyków
Kiedy studiowałem w Strasburgu, uczono mnie m.in. historii ekonomii XIX i XX wieku. Profesor badał dzieje wielkich rodzin – głównie niemieckich – i ewolucję ich potęg gospodarczych. Mówił, jak pamiętam, że (w największym uogólnieniu) typowy model jest taki, że dziadek tworzy firmę i haruje całe życie, by ją utrzymać i rozbudować; ojciec wyrosły w cieniu wyrzeczeń – ale już korzystając z własnego wykształcenia – podnosi firmę na najwyższy poziom; natomiast syn, rozpieszczony od małego, wszystko marnuje i firma albo bankrutuje, albo jest odkupywana przez silniejszą konkurencję, albo w najlepszym wypadku trafia na giełdę. Zastanawiam się, czy nie podobnie rzecz się ma z porządkiem społeczno-politycznym.
Oto bowiem mamy pokolenie pierwsze, które odbudowało nasz świat po wojnie – rzecz jasna, w różnych warunkach na zachodzie i na wschodzie Europy. Po jednej stronie są to ojcowie wspólnej Europy, a po drugiej – choćby wielkie wysiłki odbudowy zniszczonych miast oraz próby pozytywistycznego rekonstruowania zerwanych i zagrożonych komunizmem więzi społecznych. Właśnie w tym okresie – nie zapominajmy – rodzą się także wielkie idee ekumenii. W tle tego procesu nadal dymem pachną wojenne zgliszcza i wciąż rusza się ziemia skrywająca masowe zbrodnie.
Drugie pokolenie – wyrosłe jeszcze w cieniu pamięci o wojnie – dokonało rzeczy absolutnie niebywałej: zwyciężyło komunizm, odbudowało we wschodniej połowie Europy instytucje demokratyczne i scaliło politycznie Stary Kontynent. Utworzyło unię, o jakiej żadne wcześniejsze pokolenia śnić nie potrafiły. Przed rodzinnym przedsiębiorstwem „Europa” zajaśniały szanse na realny pokój, bezpieczeństwo i dobrobyt, oparte między innymi na solidarności, którą we wschodniej części Europy symbolizowały wielomiliardowe wsparcie z Funduszy Spójności.
Ale nagle kolejne pokolenie zaczęło przejmować lejce wspólnego powozu. To pokolenie najmłodsze, któremu wszystko się należy. To roczniki roszczeniowych egotyków – owych miałkich intelektualnie „oburzonych”. To pokolenie wiecznie niezadowolone, które jest w stanie wszystko, ale dosłownie wszystko rozwalić – nie tworząc przy tym żadnej alternatywnej, długowzrocznej, pociągającej i rozumnej perspektywy. To dziecinne pokolenie – oderwane od jakichkolwiek wojen, siłą rzeczy mało zasłużone dla jakiejkolwiek wielkiej sprawy XX wieku, odważne jedynie „w gębie” – zaczęło przywłaszczać sobie wielkie dokonania swoich przodków. Ba! Uważać je nawet za swoje własne. A w każdym razie, podobnie jak wszystko inne – sobie należne.
Biegają więc po mieście z symbolami, których dramatu nie rozumieją. Fotografują się z bronią w jednym ręku i z napisem „Jestem chrześcijaninem” – w drugim. Przebierają się w mundury, których wcześniejsze pokolenia by nawet nie dotknęły. Z marsowymi minami pokazują się w mediach, prowadząc językiem wojny i zniszczenia debaty o sprawach związanych z normalną kohezją społeczną, różnicami poglądów, wymianą myśli, budową wspólnego domu różnych wszak jego mieszkańców.
Szczycą się bohaterami nie własnych czasów, tak jak ostatnio choćby Sprawiedliwymi z doby Zagłady – nie widząc w cichym spotkaniu Franciszka z owymi Sprawiedliwymi rozpaczliwego okrzyku „Oskarżam!” rzuconego wszystkim, którzy dla własnej wygody i złudnego bezpieczeństwa wolą dziś zatrzaskiwać drzwi ginącym.
Znieczulica – ten, być może, najbardziej rozpoznawalny objaw syndromu chaosu aksjologicznego – prowadzi w jednym kierunku. Jak każda złuda, pogrąża jeszcze bardziej.
Muzyczka marsza rżnie!
W ciągu ostatnich kilkudziesięciu miesięcy, być może pod wpływem rosyjskiej inwazji na Ukrainę, coraz częściej słychać słowa „wojna, wojna!”. Podobnie jak w roku 1914 i w roku 1939 ton, w jakim pada owo słowo, wskazuje nie tylko na smutek płynący z realnych obaw. Coraz częściej słyszę w nim tu i ówdzie jakby nutkę podniecenia, ekscytacji potencjalną wojną, specyficznego stanu emocjonalnego utrudniającego roztropne rozeznanie.
Model mojego profesora historii ekonomii wskazywałby, że dochodzimy do momentu bankructwa, wyprzedaży lub wrogiego przejęcia. „Niech żyje wojna! Muzyczka marsza rżnie...” – śpiewał kiedyś z gorzką ironią Stanisław Grzesiuk. Czy dziś żaden mądry starszy pan nie potrafi już wybić ludziom z głów zabawy w wojnę?
Czy otrzeźwią nas tylko kolejne zniszczenia, kolejne wojny, kolejne cierpienia i – po raz pierwszy od dekad – wyraźny wymóg własnego poświęcenia? Czy nauczymy się tylko tyle, że co pewien czas krew po prostu musi się polać – bo inaczej nie będziemy potrafili docenić bardzo banalnego i pięknego czasu pokoju?
Piotr M. A. Cywiński – u.Epitafium i inne spisane niepokoje, Sny obozowe w pamięci ocalałych z Auschwitzr. 1972. Doktor historii, działacz społeczny. Od 2006 r. dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, współtwórca i prezes Fundacji Auschwitz-Birkenau. W latach 2000–2010 prezes warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, obecnie członek Zarządu. Współinicjator odrodzonych Zjazdów Gnieźnieńskich, członek Zespołu Laboratorium „Więzi”. Autor kilku książek
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.