Kościół otwarty po 65 latach

Znak 6/2011 Znak 6/2011

Właśnie mija sześćdziesiąt pięć lat od wydania pierwszego numeru miesięcznika „Znak”. W przyszłym roku upłynie pięćdziesiąt lat od rozpoczęcia II Soboru Watykańskiego. Co dalej z ideą Kościoła otwartego – tak ważną dla ludzi ze środowiska „Znaku” i zwolenników soborowych reform?

„Trzeba umieć zachowywać zasady i zmieniać poglądy”

Jerzy Giedroyc

Starałam się kiedyś wytłumaczyć mojemu niewierzącemu koledze, czym jest Kościół otwarty. Powiedziałam mu, że kredo katolika otwartego można streścić w pięciu punktach: 1. Tylko człowiek wolny może odpowiedzieć na wezwanie Boga; 2. Nie jestem jedynym posiadaczem prawdy, dlatego warto wchodzić w dialog z innymi; 3. Wątpienie jest konstytutywną cechą człowieka, również wierzącego; 4. Zakładam autonomię państwa i Kościoła oraz autonomię sumienia; 5. Każdy z nas ponosi odpowiedzialność za rozwój społeczny i stan naszej wspólnoty. Odpowiedział że zgadza się z tymi postulatami w stu procentach, ale dodał: „Czym w takim razie katolicyzm otwarty różni się od buddyzmu?”.

Odpowiedź z pozoru jest prosta. Peter Seewald w książce Sól ziemi zapytał kardynała Ratzingera: „Ile jest dróg, które prowadzą do Boga?”. Kardynał, nie zastanawiając się długo, rzekł: „Tyle, ilu jest ludzi”. Greckie słowo kαθολικος znaczy bowiem „powszechny”, czyli „obejmujący”. Kościół jest otwarty dlatego, że Chrystus „obejmuje”, wyciąga rękę do różnych ludzi, nie tylko tych ochrzczonych i sumiennie wypełniających dziesięć przykazań. To instytucje ograniczają i zamykają się na człowieka, Bóg nigdy.

Jednak na przekór tym intuicjom w przypadku polskich debat o Kościele otwartym można być pewnym jednego – prędzej czy później padnie stwierdzenie: „Kościół otwarty, ale na co? Na tolerowanie aborcji, na in vitro, na wolne związki, na legalizację małżeństw homoseksualnych?”. Mogłabym na to odpowiedzieć równie demagogicznymi pytaniami, na przykład dotyczącymi integralności moralnej naszych integrystycznych katolików – ale nie o to przecież chodzi. Chodzi o to, że nawet takie kwestie jak ochrona życia domagają się przede wszystkim debaty i argumentacji, a nie potępień, jeśli naprawdę chcemy chronić życie, a nie popisywać się pryncypializmem i nieprzejednaniem.

Zdaję sobie jednak sprawę, że określenie „Kościół otwarty” jest kłopotliwe również dla tych, którzy czują się spadkobiercami tej idei; choć z zupełnie innych powodów niż dla wspomnianych wyżej przeciwników otwartości. Przede wszystkim, mówiąc dzisiaj o Kościele otwartym, trzeba być świadomym tego, że – do pewnego stopnia – jest to pojęcie historyczne.

Określenie to zrodziło się w środowisku osób popierających przemiany zainicjowane przez II Sobór Watykański. Jednym z ważniejszych polskich manifestów odnowy soborowej była książka Juliusza Eski, zatytułowana właśnie Kościół otwarty. Choć została ona opublikowana prawie pięćdziesiąt lat temu, w 1963 roku, a więc jeszcze w czasie trwania soboru, niestety niewiele straciła na aktualności. Jej główne tezy: polemika z integrystami i progresistami, paradygmatem Polaka katolika czy postawą absolutyzującą własne poglądy i potępiającą a priori poglądy odmienne, w większości powracają również i dziś w tekstach śmielej myślących katolików jako wciąż niezrealizowane postulaty.

Lektura książki Eski dla osób wywodzących się ze środowiska Znaku jest dziś doświadczeniem smutnym. W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, a nawet na początku lat dziewięćdziesiątych można było mieć jeszcze nadzieję na urzeczywistnienie ideałów soborowych w polskim Kościele. Można było tworzyć scenariusze zmian w przekonaniu, że spotkają się one ze zrozumieniem nie tylko wąskiego grona intelektualistów katolickich. Dziś, mając ponaddwudziestoletni bagaż doświadczeń związanych z budowaniem demokratycznego społeczeństwa, trudno żywić nadzieję, że duch soborowych reform nadal wieje w polskim Kościele. Dzieci soboru zdążyły już dorosnąć i straciły młodzieńczy zapał. Z kolei ich dzieci nie znają Kościoła przedsoborowego, a nawet Kościoła sprzed 1989 roku. Dla młodego pokolenia Polaków, również tych wychowanych na książkach soborowych intelektualistów, inspiracją do myślenia o zmianach w Kościele nie są już dokumenty soborowe, lecz teksty „zbuntowanych” teologów polskich i zachodnich, zjawiska zachodzące w innych Kościołach, postawy propagowane przez tych duszpasterzy, którzy potrafią nawiązać kontakt z młodym pokoleniem.

*

Przypadające zatem na przyszły rok obchody pięćdziesiątej rocznicy soboru staną się okazją do smutnego rachunku sumienia, również dla środowiska Znaku. Które ideały soborowe udało nam się urzeczywistnić w polskim Kościele? Dlaczego grupy wykluczonych stają się w nim coraz liczniejsze? Dlaczego polska teologia – poza kilkoma wyjątkami – przeżywa głęboki kryzys? Dlaczego nie inicjuje się otwartych debat intelektualnych, a wielu ważnych intelektualistów katolickich, w tym byłych księży, proponujących niekiedy radykalne kierunki zmian w Kościele w ogóle zostało wykluczonych z głównego nurtu rozmowy? Dlaczego uczelnie katolickie nie stanowią dziś awangardy myślenia? Dlaczego polscy biskupi, choć w większości posiadają tytuł doktora, okazują intelektualną bezradność w zetknięciu z trudnymi pytaniami? W końcu, dlaczego nie potrafimy przekonać innych ludzi, zwłaszcza tych laicyzujących się coraz głębiej, że chrześcijaństwo jest naprawdę znaczącą propozycją intelektualną i duchową? Zamiast tego akceptujemy fakt, że w polskim Kościele dominuje język nakazowo-zakazowy, z reguły ograniczający się do spraw związanych z aborcją, in vitro, seksem i kultem. Akceptujemy pogłębiającą się alienację świeckich, mimo że jednym z ważniejszych otwarć dokonanych na soborze było uznanie ich znaczenia w Kościele. Godzimy się grzecznie wypełniać  rolę dyskutantów, którzy wygłaszają ostrożne i  przewidywalne kwestie. Kierujemy się nieraz bardziej nadmiernym poczuciem odpowiedzialności za instytucje Kościoła niż odpowiedzialnością za obecność żywej wiary i twórczej myśli w społeczności wierzących.

Przeczytałam ostatnio na nowo kilka tekstów opublikowanych przez „Znak” i „Więź” w latach dziewięćdziesiątych, w okresie „zimnej wojny religijnej”, jak mawiali wtedy niektórzy. Oceniając ten czas z perspektywy osoby należącej do pokolenia trzydziestolatków, czyli tych, którym – jak powiedział kiedyś Henryk Woźniakowski – została dana łaska późnego urodzenia, przez co nie pamiętają zbyt dobrze okresu komunizmu i jego upadku, a intelektualnie zostali ukształtowani przez czołowe postacie demokratycznej opozycji i przyswoiły sobie ich sposób myślenia, czuję, że jako środowisko odnieśliśmy porażkę. Nie udało nam się urzeczywistnić w polskim Kościele ideałów, w które wierzyliśmy. Nie udało nam się urzeczywistnić ich w polskim społeczeństwie, choć można mieć nadzieję, ze istnieją w rozmaitych środowiskach w stanie niejako rozproszonym, wciąż potencjalnym. Nie udało nam się zbudować takich relacji Kościół-państwo, jakie postulowaliśmy, mimo że udało nam się wpisać takie zasady do konstytucji. Piszę „my”, ponieważ przeżywam tę porażkę osobiście, choć z racji łaski późnego urodzenia, w latach dziewięćdziesiątych nie kształtowałam aktywnie polskiej rzeczywistości społecznej.

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...