Marek Zając: „Nieznane, niepewne, niebezpieczne? Szkice o Europie” – tak zatytułował Ojciec swą książkę. Czy, biorąc pod uwagę ostatnie turbulencje, nie trzeba usunąć znaku zapytania?
Maciej Zięba OP: Trafił pan. Proponowałem tytuł bez pytajnika, ale redaktor z wydawnictwa zasugerowała, żeby nie tak ostro, by nie brzmiało antyeuropejsko. Uległem, ale już wtedy byłem przekonany, że dotychczasowa formuła myślenia o Europie się wyczerpuje. Dziś bym ten znak zapytania wykreślił.
Bo?
Bo leżenie do góry brzuchem w niezmąconym przekonaniu, że problemy same się rozwiążą, doprowadzi do katastrofy. Jeszcze się nam nie śniło bankructwo pod Akropolem, ale od lat nie brakowało sygnałów, że nad Europę nadciągają ciemne chmury. Problemy finansowe są ważne, ale mają głębsze przyczyny kulturowe.
Wyobraźmy sobie taką scenę: na mównicy w europarlamencie staje człowiek w białym habicie i tłumaczy, że bez odkłamania czarnych legend narosłych wokół średniowiecza i idei Christianitas nie stworzymy nowego sensownego projektu europejskiego. Jaka jest reakcja europosłów?
Większość mnie wygwizduje. A przecież każda zbiorowość musi posiadać mit założycielski. Europa powstała jako projekt chrześcijański. Kto sądzi inaczej, ten jest nieukiem – mówi prof. Pomian. Nie brakowało w niej i innych wpływów, ale przed erą chrześcijaństwa, a dokładnie przed Karolem Wielkim, Europy po prostu nie było. Istniał zlepek biednych i słabo wykształconych plemion, mówiących różnymi językami i posiadających własne wierzenia. To pod naciskiem Karola Wielkiego Frankowie uczą się łaciny, która, z początku obca, stanie się językiem wielu ludów. Tworzy się wspólnota religii i wartości, kultury i edukacji, nauki i sztuki.
Ciemności oświecenia
Książka ojca mogłaby być świetnym materiałem wyjściowym do dyskusji podczas rozpoczynającego się w przyszłym tygodniu Zjazdu Gnieźnieńskiego. Będziemy na nim dyskutować o roli religii w europejskim społeczeństwie obywatelskim. Bo cóż z tego, że Kościół ma pomysł na Europę, skoro jego głos a priori lekceważy, bądź odrzuca, większość politycznych i intelektualnych liderów?
Niestety, debata się szalenie zideologizowała, co wynika z wyczerpania się projektu europejskiego. Gdy człowiek ma kłopoty z tożsamością, robi się agresywny.
Przykładem była dyskusja o konstytucji dla Europy, której projekt – co symptomatyczne – w końcu upadł. I to nie na Słowacji czy w Estonii, ale we Francji i Holandii. W Brukseli zaproponowano preambułę wzorowaną na polskiej konstytucji. Ten tekst to opis, że Europę zamieszkują ludzie podzielający wspólne wartości, tyle że dla jednych ich źródłem jest Bóg, drudzy mają inne inspiracje. Pomimo różnic są jednak równi w prawach i obowiązkach. Oczywista oczywistość. Ale takim ludziom jak Martin Schulz, obecny przewodniczący europarlamentu, to się nie mieści w głowie. Od razu zaatakowano, że konserwatywni Polacy wpychają „swojego” Boga, a „my, oświeceni Europejczycy, nie zgadzamy się na invocatio Dei”, acz to wcale nie było invocatio Dei. Współczesna mentalność europejska pozornie jest racjonalna. Nie bez racji Eric Voegelin pisał, że ciemności oświeconego rozumu po dzień dzisiejszy spowijają Europę.
Dławimy się z braku zdrowego rozsądku. Kilka lat temu europejscy przywódcy podjęli nieracjonalną decyzję, że powstanie wspólna waluta, ale zachowamy odrębne gospodarki. Potem poszczególne państwa i ich obywatele podejmowali miliony nieracjonalnych decyzji ekonomicznych. No i mamy kryzys.
Cierpimy z powodu niedopracowanych pomysłów politycznych, bo uwierzyliśmy, że politykę można dowolnie formować i kreować rzeczywistość. A przecież polityka powinna być racjonalną, wybiegającą w przyszłość odpowiedzią na zmieniającą się rzeczywistość. Od dawna uważałem, że nie da się zszyć gospodarki greckiej z niemiecką przy ich różnych potencjałach, ale też totalnie różnych tradycjach.
Europa w rozumieniu Roberta Schumana i takich polityków jak Daniel Cohn-Bendit, obu Europejczyków zanurzonych we francuskim i niemieckim dziedzictwie, czy też Europa pochodzących z Nadrenii Konrada Adenauera i Martina Schulza – to zupełnie różne Europy, prawda?
Ojciec proponuje Europejczykom, wierzącym i niewierzącym, by zbudowali „koalicję antropologiczną”, opartą na wspólnych wartościach. Mam kolejną złą wiadomość: o to samo od kilku lat apeluje Benedykt XVI. Bez odzewu.
Do czasu. Pogłębi się kryzys, to i wzrośnie zainteresowanie. Moja książka jest propozycją rozmowy z ludźmi, którzy nie czują się związani z chrześcijaństwem. Dlatego np. w rozdziale o średniowieczu cytuję głównie Pomiana, Arendt czy Le Goffa, bo cytaty z historyków katolickich i Jana Pawła II potraktowano by jako tendencyjną apologetykę. Chciałem pokazać, że myśliciele różnych tradycji często dostrzegali i szanowali to samo. Cieszę się, że taka rozmowa już się zaczęła, choć na razie toczy się w dość elitarnym gronie. Ale nie wątpię, że to dopiero początek, bo racja jest po naszej stronie.
Po tych słowach wielu z tych, z którymi Ojciec chce rozmawiać, odwróci się plecami.
Mam nadzieję, że nie, bo zarazem staram się uczciwie wskazać, do czego prowadzi ideologizacja wiary. Nie wystarczą piękne słowa. We wszystkich wielkich tradycjach znajdziemy parę wspaniałych sformułowań o dobru, pokoju i tolerancji, ale też wersety trudniejsze i ciemne momenty w historii. Religia jest ważnym faktorem budującym wolne społeczeństwo, ale może też je niszczyć. Dlatego w książce wymieniam kryteria, które pozwalają zdiagnozować religię zidelogizowaną...