Miejsce dla „Solidarności” błogosławione

Niedziela 36/2012 Niedziela 36/2012

Stoczniowa parafia i kościół św. Brygidy w Gdańsku dla milionów ludzi w Polsce w latach 80. stanowiły symbol wolności i oporu

 

Punktem spotkań działaczy zdelegalizowanej „Solidarności”, ale też miejscem, gdzie każdy w jakikolwiek sposób prześladowany i poszkodowany mógł otrzymać pomoc, była gdańska parafia św. Brygidy. To właśnie tu miała swą siedzibę Diecezjalna Komisja Charytatywna, którą powołał na początku 1982 r. biskup gdański Lech Kaczmarek. Dzięki wielkiemu zaangażowaniu osób pracujących w niej społecznie tysiące internowanych, więzionych, wyrzuconych z pracy otrzymywało wsparcie materialne, prawne, pomoc medyczną, zaopatrzenie w leki itp.

– To było miejsce dla „Solidarności” błogosławione. Wszystko, co miał do dyspozycji świetny organizator ks. Henryk Jankowski, było do dyspozycji ludzi z „Solidarnością” związanych – ocenia po 30 latach Piotr Nowina-Konopka, wówczas jeden z głównych organizatorów Komisji, dziś dyrektor Biura Parlamentu Europejskiego w Waszyngtonie.

Centrala i „prałaci”

Po ogłoszeniu stanu wojennego wpadali na siebie w Kurii i w parafii św. Brygidy, gdzie szukali oparcia w sytuacji zupełnie nowych zagrożeń, i postanowili, że skoro ich ominęły represje, będą pomagać innym. Ks. Zbigniew Bryk, ówczesny kapelan bp. Kaczmarka, dobrze pamięta, jak na jego prośbę zorganizował w Kurii pierwsze spotkanie, na którym zapadła decyzja o utworzeniu takiego zespołu pomocowego. Wkrótce zdecydowano, że będzie miał swą siedzibę w stoczniowej parafii św. Brygidy, położonej w centrum Gdańska. Ks. Jankowski udostępnił parafialne pomieszczenia i zaczęli tam spędzać cały wolny czas, dzieląc się obowiązkami. – Byłem odpowiedzialny za zbieranie informacji, za całą kartotekę: co się komu stało, kto został uwięziony, kto skazany, wyrzucony z pracy, usunięty z uczelni. To były tysiące ludzi, a tych informacji nie można było oczywiście znaleźć w gazetach, więc się chodziło od ludzi do ludzi – wspomina Piotr Nowina-Konopka. – A ludzie też przychodzili prosto z ulicy, żeby powiedzieć o aresztowaniach, o tym, że ktoś siedzi, że kogoś nie ma – uzupełnia Maria Nowicka-Maruszczykowa (żona Konrada, wiceprzewodniczącego Zarządu Regionu Gdańskiego „Solidarności”, i córka mec. Władysława Siły-Nowickiego – obaj już nie żyją). – Wobec tego, razem z Anną Kowalczykową, Basią Tuge, jej siostrą Iwoną i Anią Maćkowiak byłyśmy takim zespołem, który rozmawia z ludźmi. Szczególnie ciepło wspomina Annę, nieżyjącą sekretarkę Lecha Wałęsy, która z ogromną empatią podchodziła do ludzkich problemów. Całym zespołem kierował Stefan Gomowski, pracownik naukowy Politechniki Gdańskiej, świetny organizator, dzięki któremu Komisja funkcjonowała aż sześć lat.

Bardzo szybko zaczęły przychodzić transporty z żywnością, odzieżą, lekami. Najpierw te zorganizowane przez NSZZ „Solidarność” (w ramach specjalnego zespołu zaopatrzenia na zimę), później zbierane przez setki osób w wielu krajach. Przywozili je ci, o których Piotr Nowina-Konopka mówi, że to złota lista ludzi niezwykłych, którzy obcym w dalekim kraju przekazywali to, co najpotrzebniejsze. Transporty rozładowywano, czasem całymi dniami i nocami, a później trzeba było te dary przekazać potrzebującym. Tym zajmowali się tzw. prałaci, ludzie świeccy, działający w ramach struktur parafialnych, bo głównie dzięki księżom udawało się do nich dotrzeć. Kilkanaście do dwudziestu osób, które miały jeszcze swoich pomocników, chodziło bowiem o to, żeby każdą poszkodowaną rodziną zajął się ktoś konkretny, kto zna jej sytuację, kto się z nią zaprzyjaźni.

– Ja się szalenie zżyłam z tymi rodzinami, w których dzieci rosły na moich oczach. A jako dorośli niektórzy z nich podjęli decyzję o wyjeździe do Australii, pisali do mnie i przysyłali zdjęcia – wspomina Halina Słojewska-Kołodziej, należąca do najbardziej zaangażowanych „prałatów”, która swoich podopiecznych, ok. 30 rodzin, miała w różnych dzielnicach Gdańska, i do dziś czuje ciężar toreb wyładowanych artykułami pierwszej potrzeby. Ale na początku, jak zapamiętała ta znana gdańska aktorka, był strach: – Czy ja zdołam przekonać tych ludzi, że nie jestem jakaś ubecka wtyka? Mówiłam: „Ja z parafii ks. Jankowskiego z Brygidy”, i bardzo często to mi właśnie otwierało drzwi. Jej wielkie zaangażowanie zostało przykładnie ukarane, gdy napadli na nią na ul. Mariackiej „nieznani sprawcy” i nieźle poturbowali.

Inny „prałat” – Tadeusz Bień kursował wyładowanym po dach samochodem między Gdańskiem a Gdynią i do dziś się dziwi, że nigdy nie był zatrzymany do kontroli, a czasem byłoby co sprawdzać. Przyjęto wprawdzie zasadę, żeby nie łączyć pracy charytatywnej z kolportażem czy działalnością w podziemiu, ale jak tu nie wziąć od Zdzisława Złotkowskiego choć kilku egzemplarzy podziemnej prasy, gdy odwiedzało się magazyn odzieżowy? Wtajemniczeni wiedzieli, że na najwyższych półkach zawsze coś się znajdzie. Złotkowski należał do tych, którzy dołączali do Komisji Charytatywnej po wyjściu z więzienia, uważając, że skoro coś dobrego zostało zrobione dla nich i dla ich rodzin, oni winni to oddać innym.

Podobnie myśleli: Janina Wehrstein, Zbigniew Lis, Leon Stobiecki i wielu innych. Kazimierz Masiak (dziś mieszkający w USA) wspomina: – Jeszcze siedząc w więzieniu w Potulicach, zorientowałem się, że pomoc w Trójmieście była dobrze zorganizowana, ale gorzej mieli ci z małych miejscowości. Jak wyszedłem, to postanowiłem zająć się pomocą poza Gdańskiem. Brałem adresy z Komisji i razem z żoną jeździliśmy maluchem tam, gdzie rzadko ktoś docierał. Tak trafili do Bartla, niewielkiej wsi w powiecie starogardzkim, do rodziny młodego kolejarza Kazika Nadolnego, który został skazany na 3 miesiące za złożenie kwiatów pod pomnikiem Poległych Stoczniowców. We wsi uznano go za kryminalistę i dopiero ich pojawienie się i zorganizowanie pomocy prawnej zmieniło stosunek sąsiadów do jego rodziny. Matka z wdzięczności zgodziła się przyjąć pod swój dach na kilka letnich tygodni ukrywającego się Bogdana Borusewicza, nie pytając zresztą o personalia. I tak dobro zataczało coraz szersze kręgi.

Różaniec z Potulic

Gdy tysiące ludzi znalazły się w więzieniach, niezwykle ważna była pomoc prawna. – Jacek Taylor wtedy się ukrywał i on mi podpowiedział, do kogo mam iść, bo przecież ja nie znałam przyzwoitych adwokatów z Gdańska. Tak dotarłam do Romy Orlikowskiej – wspomina Maria Nowicka-Maruszczykowa. – Wkrótce powstał kilkuosobowy zespół znakomitych adwokatów. Część rozpraw odbywała się w Sądzie Marynarki Wojennej i z tym był największy problem, bo cywilni obrońcy musieli mieć specjalne zgody na obrony. Maria Maruszczykowa wspomina, że jej ojca tylko raz dopuszczono do takiej sprawy.

W Komisji od samego początku organizowano wyjazdy do ośrodków internowania, a później nie mniej ważna była też akcja wyjeżdżania do więzień. O takich odwiedzinach opowiada Anna Wolańska (wówczas Maćkowiak): – Pamiętam, że pojechałam raz jako narzeczona – chyba Henryk Pąk się nazywał – do Potulic. Nie znałam tego człowieka. Oczywiście, to było zaaranżowane też przez członków rodzin, które tam docierały. Usiłowaliśmy opisać siebie nawzajem, niemniej było to dla mnie przeżycie, jak spośród kilkudziesięciu osób – nie spodziewałam się, że tak dużo tych ludzi będzie w jednej sali widzeń – znaleźć tego człowieka, rzucić mu się na szyję z radosnym okrzykiem. Ale to się udało. Bardzo miłym gestem było, jak przysłał mi później różaniec zrobiony z chleba.

 

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...