Kiedy mówi się o kryzysie powołań, to w gruncie rzeczy jest to krytyka Pana Boga: czemu nie wezwał większej ilości ludzi – mówi siostra Małgorzata Borkowska OSB, historyk życia zakonnego.
W mediach katolickich dużo mówiono ostatnio o tzw. kryzysie powołań. Czy zdaniem Siostry jest to faktycznie tak poważny problem?
Trzeba przede wszystkim zacząć od ustalenia, co rozumiemy przez słowo „powołanie”. To słowo jest często używane zamiennie ze słowem „kandydatka”. A to całkiem co innego. „Kandydatka” to jest osoba ludzka, która przychodzi i zgłasza się. Natomiast „powołanie” to już coś więcej niż jedna osoba ludzka, to jest relacja między dwiema osobami: Bożą i ludzką. Jeżeli ma być powołanie, to musi być wołający i wołany. To nie jest tak, przynajmniej w naszym wypadku, że my traktujemy słowo „powołanie” jako synonim pewnego zespołu zdolności i chęci, który człowieka kwalifikuje do jakiegoś stylu życia – tak jak się mówi o lekarzu czy nauczycielu z powołania i nikt nie pyta: „A kto go wołał?”. W naszym wypadku pytanie „A kto go wołał?” jest kluczowe i ominąć się go nie da. Więc kiedy mówi się o kryzysie powołań, to w gruncie rzeczy jest to krytyka Pana Boga: czemu nie dał więcej, nie wezwał większej ilości ludzi.
Natomiast jeśli mówi się o spadku liczebności, to jest to zupełnie co innego. Nikt jeszcze dotąd nie wyjaśnił (a jak próbował, to zawsze wpadał w taką czy inną herezję), jaki jest konkretnie i dokładnie styk wolnej woli ludzkiej i woli Bożej. Bo jest jakaś wolna wola ludzka i jest wszechogarniająca wola Boża. Z tej racji nie możemy powiedzieć, że napływ kandydatek zależy od warunków historycznych itd. W jakiejś mierze tak, ale nie wyłącznie. Choćby taki problem, że kiedy trwa wojna, to do wędrujących, wyganianych lub aresztowanych zgromadzeń zakonnych na ogół nikt nie wstępuje, bo nie może, i one same nie przyjęłyby nikogo. Więc potem ni stąd ni zowąd po wojnie robi się boom, bo te wszystkie, które chciały wstąpić w latach wojennych, teraz przychodzą razem. Tak było w późnych latach 40. i wczesnych 50. także w Polsce. Jeśli chodzi o falowanie napływu kandydatek, to jest ono zjawiskiem starym jak świat i zjadłam zęby na badaniu go. Krzywa liczebności zgromadzeń była rzeczywiście bardzo falująca; po każdym dołku przychodziła górka, a po każdej górce przychodził dołek. Więc jestem może ostatnim człowiekiem, który by się niepokoił dołkiem. Za często już to w historii bywało.
„Kryzysowa” propaganda wydaje się nieuzasadniona?
To jest nie tyle propaganda, ile potrzeba sensacji. Na sensację zawsze bardziej nadaje się dramat niż spokojne życie w ciszy i szczęściu. Więc jak media gdzieś zobaczą, że czegoś tragicznie brak, to się rzucają na to jako na temat. Wiadomo od dawna, że zawsze łatwiej opisywać wadę niż cnotę, nieszczęście niż szczęście itd. Po drugie – tak jak są ludzie, którzy wartość modlitwy liczą stoperem: im więcej minut ktoś się modlił, tym lepiej, tak samo są ludzie, którzy wartość życia zakonnego i jego celowość mierzą napływem kandydatów. To jest to, z czego tak się śmiał C. S. Lewis: ludzie usiłują sobie robić bożka z przyszłości i zgadywać.
Takie myślenie wdarło się do Kościoła. Ja z kolei mówię o bożku Statystyku: jakość parafii mierzy się liczbą dominicantes i communicantes, i to księża, a nie media cierpią na „ukąszenie statystyczne”. A król Dawid przecież został ukarany za to, że chciał policzyć lud.
Przynajmniej wiadomo, po co się to czyta – jako ostrzeżenie. Lewis mówi, że ludzie, którzy usiłują zgadnąć przyszłość, starają się dzisiaj zrobić to, co będzie dobre na jutro, a w gruncie rzeczy to „jutro” kształtują ich dzisiejsze decyzje. Więc usiłują kształtować dziś pod wpływem jutra, kiedy w rzeczywistości jest odwrotnie, to jutro jest kształtowane pod wpływem dziś. Jest to jedno wielkie zamieszanie. Był czas, kiedy zaledwie garstka ludzi na świecie miała zastrzeżenia do teorii geocentrycznej i śmiała myśleć, że to ziemia krąży dookoła słońca, a nie odwrotnie. Czy dlatego, że statystycznie stanowili taką mniejszość, nie mieli racji? Znowu, statystyką nie mierzy się racji. To wszystko są rzeczy, które na rozum nie ostoją się, tylko ludzie czasami rezygnują z używalności rozumu dla sensacji albo żeby czymś zapchać dziurę w rzeczywistości, bo pusto i głupio.
Skoro nie ma sensu mówić o „ilości” powołań, zapytam, na czym polega ich „jakość”.
To może jest trudne porównanie, ale ja go zwykle używam, bo nie mam lepszego. Jak się ogląda jakiś wyjątkowo piękny pejzaż, człowiek jest nad morzem czy w górach i zachwyca się pięknem krajobrazu, to może dojść do tego, że chciałby jakby cały skąpać się w tym krajobrazie, wejść w niego, zniknąć w nim nawet. Jest to ostatnie stadium zachwytu: kiedy my chcemy zniknąć w tej rzeczy, która nas zachwyca. Ta metafora może pozwolić zrozumieć, dlaczego ludzie zostają mnichami: bo oni tak właśnie myślą o Bogu. To jest to ostateczne stadium zachwytu, które każe ofiarować siebie, oddać siebie, jakby przekreślić siebie w darze. Życie zakonne jest dla realizacji miłości i powołania. Ja tu nie przychodzę brać, zwyciężać, ustawiać siebie, ja tu przychodzę siebie oddać. To jest zupełnie co innego.
Kandydatkę, która jest rzeczywiście powołana, poznaje się po tym, że nie zadaje szczegółowych pytań. Jest kilka takich kryteriów, niektóre całkiem zabawne, np. jeśli ma dobry apetyt, to też jest punkt za, bo prawdopodobnie ma zdrowy żołądek, a wobec tego może i nerwy zdrowe. Ale ten właśnie punkt jest bardzo ważny: nie pyta, o której się wstaje, którą nogą się za próg wychodzi. Nie pyta o rzeczy nieistotne. Po prostu pójdzie za innymi, jak dojdzie co do czego, a teraz przyszła tutaj oddać siebie, a nie badać warunki życia.
Jak się rozmawia z kandydatką, można też pytać, czy doznała w życiu dużo krzywd. Jeśli powie, że tak, to ostrożnie. Bo to mogą być krzywdy wyimaginowane, a w każdym razie widać po tym, że ona krzywdy zauważa, więc może je rozdmuchiwać potem niepotrzebnie.
Kobiety chcą dziś iść na studia, pracować na samodzielnych stanowiskach, a nie ograniczać się do czynności służebnych: prania, sprzątania itd. Mówi się, że to jest drugi oprócz niżu demograficznego powód braku powołań. Niektórzy zarzucają nawet dzisiejszej młodzieży egoizm. Tymczasem z książek Siostry wynika, że zakon jest miejscem dla osób zdecydowanych, wyróżniających się, chcących kierować swoim losem, a nie dla biernych popychadeł.
Oczywiście. Bywały próby potraktowania zakonu jako swego rodzaju społecznego śmietnika, ale osoba, która raz weszła do środka, musi tam albo stanąć na nogi, albo wylecieć. Jeszcze pan Pasek się dziwi, że wszystkie jego pasierbice, jak ich cztery było, wszystkie poszły jedna za drugą do klasztoru, a „nie musiały, bo były piękne i posażne”. Jakby były brzydkie, krzywe i ubogie, to by się w sam raz nadawały do życia zakonnego w jego pojęciu.
Ludzie świata myśleli tak w XVII wieku i myślą teraz.
Otóż tak. Nic nowego. Inna historyjka. Stoję kiedyś na przystanku, podszedł do mnie pijak. Normalnie oni użalają się nad sobą, a ten się użalił nade mną: „Siostrzyczko, trzeba sobie prawdę powiedzieć, nie miała siostra w młodości szczęścia, nie miała, do klasztoru musiała iść”. I tak się nade mną użalił, że mi drożdżówkę kupił na pociechę. Im się wydaje, że jak kogoś dotknęło nieszczęście, to idzie do klasztoru lizać tam rany. Tymczasem życie w klasztorze jest twórcze. Tam nie można siedzieć i lizać ran, tam się wstępuje dlatego, że się chce. Był taki wypadek przed wojną u benedyktynek wileńskich, że wstąpiła dziewczyna, wszystko wydawało się ślicznie, aż wyszło na jaw, że ona wstąpiła dlatego, że zerwała z narzeczonym. Natychmiast jej pokazano drzwi. Pana Boga nie wybiera się jako ewentualności na pocieszenie.
W klasztorze musi być wszystko zrobione, jak w każdym innym domu: odzież, kuchnia, sprzątanie, zakrystia, biblioteka itd. I w każdym takim departamencie siostra, która go dostała, może do niego podejść twórczo albo nie. W tym sensie mówiłam o twórczości. Ktoś zamiata do kreski i nie dalej, a ktoś inny będzie się starał, żeby to było jak najlepiej zrobione. Jeśli sprząta, to żeby było rzeczywiście czysto, jeśli pierze, to żeby było rzeczywiście biało itd. Jeśli ktoś nie potrafi się wykazać zdolnością do podejścia twórczego, zachowuje się biernie i obojętnie, to naprawdę nie ma sensu — bo będzie się męczył on i z nim wszyscy inni przez resztę życia.
Rozmawiała Dominika Krupińska
---
S. Małgorzata Borkowska OSB (ur. 1939) jest mniszką benedyktyńską, znawczynią historii życia zakonnego w Polsce, autorką wielu książek historycznych, tłumaczką. Mieszka w klasztorze benedyktyńskim w Staniątkach. Jest doktorem honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W uchwale Senatu uczelni z tej okazji można przeczytać, że s. Małgorzata „łączy w sposób harmonijny głębię powołania mniszego ze swoim całym dorobkiem intelektualnym, pisarskim i naukowym”.
Artykuł pochodzi z eSPe 3/2014. Całe czasopismo możesz za darmo pobrać ze strony: www.e-espe.pl
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.