Jung był niezwykle twórczym psychologiem i pełnym ciekawych pomysłów psychoterapeutą; często miał dobry i głęboki wgląd w tajniki wewnętrznego krajobrazu człowieka. Lecz jego wizjonerska metafizyka prowadzi w moim przekonaniu na niebezpieczne i szkodliwe manowce. Znak, 3/2007
„Ewolucja świadomości wymaga od nas integracji cienia – powiada Johnson z niezmąconym spokojem – jeżeli mamy stworzyć Nową Erę” [2]. Johnson najwyraźniej wychodzi naprzeciw jej zwolennikom, dowodząc, że „prawdziwe” uznanie cienia nie jest absolutnie konieczne; wystarczy stworzyć sobie rytuały, które złożą hołd zawartej w nas ciemności. Nieświadomość – utrzymuje Johnson – nie potrafi pojąć różnicy między działaniem symbolicznym i „rzeczywistym”, można ją zatem bez większych ceregieli wywieść w pole. Potrzeba do tego religijnej zdolności człowieka, która jest niczym innym jak tylko sztuką łączenia przeciwieństw i przezwyciężania wewnętrznego pęknięcia, głównej przyczyny naszego cierpienia. By przezwyciężyć to pęknięcie, trzeba własny cień zaakceptować i zintegrować. Do zła nie należy odwracać się tyłem i udawać, że go nie ma. „Nie godzić się na ciemną stronę naszej natury – dowodzi Johnson – to gromadzić w sobie ciemność, która wyraża się później w depresji, chorobach psychosomatycznych lub nieświadomie inspirowanych wypadkach” [3]. To prawda, lecz godzić się na nią to wcale nie to samo co ją zintegrować i przywrócić do łask.
„Gromadzić w sobie ciemność” – pisze Johnson, rozwijając myśl Junga. Te słowa to klucz do integracji cienia. Któż bowiem zaprzeczy, że zgromadzona we wnętrzu człowieka ciemność jest złem, które jemu samemu i innym przynosi cierpienie? Któż nie chciałby unieszkodliwić tej ciemności, usunąć jej żądło, skłonić do służenia dobru? Któż nie przyjąłby z wdzięcznością ogromnej dawki energii zniewolonej haraczem wypierania i tłumienia impulsów wygnanych w sferę cienia przez świadomość? Lecz dlaczego właściwie gromadzimy w sobie tę ciemność? Czy tylko dlatego – jak chce Jung i jego następcy – że wychowano nas do czynienia dobra i unikania zła? Czy realizowane lub choćby wyznawane ideały nieuchronnie tworzą w naszym wnętrzu depozyt ciemności? I czy możemy się z nim uporać tylko wtedy, gdy go zasymilujemy i zintegrujemy? Jungowskie koncepcje, których iście rewolucyjny potencjał etyczny nie ujdzie uwagi uważnego obserwatora, wydają się nieraz przekreślać naturalny ludzki odruch czynienia dobra, zalecany nie tylko przez absolutną większość religijnych tradycji, ale znany wszystkim ludziom dobrej woli. „Wysiłek, aby żyć jako ludzie lepsi i szlachetniejsi – pisze uczennica Junga, Frieda Fordham – wikła nas w bezgraniczną hipokryzję oraz oszukiwanie innych i narzuca nam takie napięcie, że często załamujemy się pod jego ciężarem” [4]. Nieprawda. Ten wysiłek wikła nas w hipokryzję i kłamstwo dopóty, dopóki chcemy się łudzić i dopóki pozostajemy w rzeczywistości psychicznej. Zamknięci w niej, czynimy wprawdzie dobro, lecz jednocześnie, choć wcale nie zawsze, tworzymy w sferze cienia potężne złogi zła. Tutaj walka światła z ciemnością istotnie nie kończy się dobrze, ponieważ wygnana ciemność ciągle powraca pod nowymi postaciami. Sytuacja wydaje się bez wyjścia.
Trudno zatem się dziwić, że w zamkniętej rzeczywistości psychicznej, jedynej poza materialną uznawanej przez dzisiejszy świat, pojawiła się szalona koncepcja oswojenia zła; nie mamy z nim już walczyć, lecz zaprosić do naszej duszy, zaakceptować, a nawet pokochać. Szalona to koncepcja i sprzeczna z prastarymi tradycjami duchowymi Wschodu i Zachodu, które nakazywały człowiekowi czynić dobro, zła natomiast unikać, a nawet nienawidzić. Nikomu, poza niektórymi gnostykami, nie śniło się nawet, by je akceptować i kochać. Kochać należało jedynie grzesznika, nie grzech. Jung natomiast, czerpiąc pełnymi garściami ze starożytnych gnostyków i przystosowując ich obrazowanie do własnej psychologicznej wizji, umieścił zło w Bogu i człowieku jako niezbywalną część natury boskiej i ludzkiej. Jung zresztą poszedł dalej niż gnostycy. Oni przekonani byli wprawdzie o istnieniu złego Boga, ale widzieli w nim jedynie demiurga, złośliwego stworzyciela świata. Bóg prawdziwy natomiast ani nie stworzył naszego pełnego cierpienia żywota, ani nie był złośliwy czy okrutny; był dobry i człowiekowi pomocny; bytował w „transcendentnych przestworzach”, dokąd wiodła wskazana nam przez zbawiciela droga ucieczki. Sens ludzkiego życia polegał na wyrwaniu się spod władzy demiurga i bezpowrotnej emigracji ze sfery zła i cierpienia. O żadnych układach z okrutnym bóstwem, o zapraszaniu go „na salony” dla większości gnostyków nie było w ogóle mowy.
[2] Robert A. Johnson, Owning Your Own Shadow, San Francisco 1991, s. 33.
[3] Ibid., s. 26.
[4] Frieda Fordham, An Introduction to Jung’s Psychology, Penguin Books, Harmondsworth
1953, s. 51.