Jakie jest moje powołanie? To – wydawać by się mogło – banalne pytanie wciąż na nowo odżywa w moim sercu. Szczególnie w roku kapłańskim wydaje się aktualne, aby na nowo spojrzeć na swój życiowy wybór, na decyzję, która się dokonała i ma konkretne konsekwencje. Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia życia zakonnego, jestem na początku drogi, mogę jednak podzielić się moim odkryciem powołania.
Pytanie odnośnie powołania zadałem sobie niedawno – przed pięcioma laty. Właśnie wtedy decydowałem, kim chcę być, w którą stronę chcę pójść. Bóg zaprosił mnie do odważnej odpowiedzi. I można by powiedzieć: wszystko wspaniale, Bóg powołuje, a człowiek odpowiada. Wszyscy są zadowoleni. Taka zwykła historia z pięknym zakończeniem. Niestety nie jest to takie proste, bo przecież nie urodziłem się w koloratce ani moim pierwszym ubrankiem nie była sutanna. Nikt nie wiedział, co ze mnie wyrośnie, kim będę. Więc jak to się stało, że dzisiaj jestem salezjaninem, a w przyszłości – ufam – będę również i kapłanem. Przecież nie była to jedyna możliwość. Mogłem być mężem wspaniałej dziewczyny i ojcem cudownych dzieci. Nikt mnie również nie przymusił ani nie zapewnił, że gdy zostanę salezjaninem, to będę miał łatwe i wygodne życie. Więc co się stało? A raczej, jak to się stało, że jestem tym, kim jestem?
Odpowiedź oczywiście nie jest prosta, bo taka być nie może. Człowiek to nie pantofelek, ale ktoś bardziej złożony. Dlatego też do odkrycia własnego powołania trzeba dorastać, aby gdy przyjdzie odpowiedni czas, umieć odważnie kroczyć odnalezioną drogą.
Nie byłem nigdy nikim wyjątkowym, a wręcz przeciwnie. Zwyczajny chłopak z Oświęcimia, który uczył się przeciętnie i bardzo lubił sport, a wolne chwile poświęcał przyjaciołom. Nie inaczej niż większość moich rówieśników. Gdy byłem w technikum, wcale nie myślałem, żeby zostać salezjaninem, co innego miałem w głowie. Jednak moje wychowanie do odkrycia powołania już wtedy się rozpoczęło, choć nie byłem tego świadom. Wierzę, że to Bóg postawił na mojej drodze wspaniałych wychowawców – salezjanów. Ci ukazali mi, że można inaczej, że można więcej i piękniej. Dali mi to, czego wtedy najbardziej potrzebowałem, stali się dla mnie ojcem, którego straciłem. Przykład ich życia był pociągający, chciałem być taki jak oni, jak każdy z nich z osobna. Równie zachęcające były ich wzajemne relacje oparte na przyjaźni i zaufaniu. Są to te wartości, do których przywiązywałem ogromne znaczenie. Te doświadczenia były dla mnie pierwszą lekcją w moim procesie rozpoznawania powołania, i choć tak jak układając puzzle, w początkowej fazie nie wie się, jaki obraz powstanie, tak ja jeszcze wtedy nie wiedziałem, jaki będzie tego efekt.
Nie można mówić o powołaniu do życia zakonnego i kapłańskiego, jeśli nic nie wspomnimy o Bogu, więc teraz o Nim. Jako 16-latek niewiele miałem wspólnego z Bogiem, no może tyle, że wiedziałem, że gdzieś jest. Nie przeszkadzaliśmy sobie nawzajem. Ja miałem swoje życie, a On, przynajmniej tak wówczas sądziłem, miał ważniejsze sprawy na głowie. I taka „relacja” trwałaby pewnie dłużej, gdyby z pomocą nie przyszła pewna dziewczyna, która bardzo mi się spodobała. „Pech chciał”, że chodziła do kościoła, więc i ja zacząłem. Początki były trudne, ale motywacja spora. Wtedy jeszcze nie liczył się Pan Bóg, ale tylko to, żeby popatrzeć na nią. I tak mijał czas, aż do momentu, gdy już nie chodziłem do kościoła z powodu dziewczyny, ale z potrzeby serca. Zacząłem się udzielać w parafii salezjańskiej, gdzie z czasem zostałem animatorem i wychowawcą. Powoli dostrzegałem, choć jeszcze za mgłą, że Bóg staje się centrum mojego życia.
Kolejny etap w mojej układance miałem za sobą. Moje puzzle zaczęły przybierać bardzo konkretny wymiar, choć jeszcze daleko było do tego, by obraz mojego powołania ukazał się w całej okazałości. Doświadczenie kapłana-ojca i Boga, jako kogoś najważniejszego w moim życiu, to było jednak już sporo. Wystarczyłoby, żeby zostać księdzem, ale dlaczego salezjaninem? Odpowiedź tkwi w trzecim etapie mojego wychowania do odwagi odkrycia powołania. Skoro salezjanin, to i młodzież. Gdy byłem na obozie jako wychowawca, doświadczyłem, ile potencjału jest w młodych ludziach, ile dobra i radości. Jak wiele pragnień w ich sercach. Są jednak często bardzo zagubieni, bo nie mają koło siebie przyjaciela, kogoś, kto by z nimi szedł ich drogą. Byłem wtedy po pierwszym roku studiów i bardzo poważnie zastanawiałem się, kim mam być i gdzie skierować swoje siły. Odpowiedź zrodziła się sama, układanka została ułożona. Obraz mojego powołania, przed którym do tej pory uciekałem, stał się tak jasny, że nie mogłem dokonać innego wyboru, jak zostać salezjaninem oddanym Bogu, na służbę młodego człowieka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.