Ta wspólnota i solidarność miały trwać. Wkrótce jednak pękły. Podziały, podejrzenia i oskarżenia pojawiły się szybciej niż można było przypuszczać – jeszcze przed pogrzebami ofiar katastrofy. A rozkręcająca się kampania prezydencka pogłębia niepokoje.
Najbardziej bolesne było dla mnie to, że pojawiły się, w różnych wersjach, dyskursy wykluczenia, opierające się na założeniu, że oponenci (najczęściej karykaturalnie przedstawiani) kierują się złą wolą. Tylko my mamy rację, a tamci są zdrajcami lub cynicznymi graczami… Próby tłumaczenia jednym i drugim, że oponenci mają choć odrobinę racji, kończyły się często awanturą i zaliczeniem do towarzystwa, z którym wcale człowiek nie miał ochoty się utożsamiać.
Spory o to, kto zaczął pierwszy, zazwyczaj są jałowe. Nie można jednak uchylać się od zajęcia stanowiska w tej sprawie. Po ponownym przejrzeniu prasy z tamtych dni mam wrażenie, że pierwsze głosy burzące solidarną żałobę pochodziły od niektórych zwolenników Prawa i Sprawiedliwości, pogrążonych w rozpaczy po stracie tak wielu liderów swego ugrupowania (PiS bowiem dotknięty został skutkami tej tragedii najbardziej) i „ostatnich przyczółków” w urzędach państwowych, które nie były jeszcze przejęte przez Platformę Obywatelską. Nowej dynamiki spór nabrał po decyzji o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu. Później już publicystyczne wióry leciały ze wszystkich niemal stron.
Niestety, pierwsze przejawy nieuszanowania wspólnoty w żałobie pochodziły od… duchownych. Już w pierwszą noc po tragedii o. Tadeusz Rydzyk dywagował na antenie Radia Maryja: „gdyby nie ta tragedia, to można by powiedzieć – to zamach stanu” i pytał: „Kto wyreżyserował to?”. W katedrze przemyskiej ks. Zbigniew Suchy nazajutrz po katastrofie ubolewał: „Dlaczego musimy pozostawać z goryczą reprezentowania nas przez ludzi, którzy na świeżym miejscu bólu, mokrym od krwi, klęczą niechlujnie dla potrzeb socjotechniki?”. W tej samej homilii redaktor przemyskiej edycji „Niedzieli” kilkakrotnie wieloznacznie powtarzał: „To mogło się wydarzyć w środę” (gdy do Katynia poleciała delegacja rządowa z premierem Tuskiem na ceremonię z udziałem premiera Putina)…
W poważnych mediach drukowanych sygnał do boju dał Paweł Lisicki, ogłaszając na łamach „Rzeczpospolitej”, że „nie byłoby dobrze, gdyby prezydentura Lecha Kaczyńskiego utonęła w kiczu wzajemnego pojednania”. Zapowiedział ostrą debatę – „nawet jeśli będzie to powodować rozdrapywanie ran”. I słowa dotrzymał. Kierowane przez niego pismo wyspecjalizowało się w następnych dniach w rozdrapywaniu ran istniejących i zadawaniu nowych. Krytykom prezydenta rzucił w twarz Zdzisław Krasnodębski: „Grubej kreski tym razem nie będzie. […] Gardzę wami”. Socjolog słusznie wskazywał na nadużycia i manipulacje wizerunkiem Lecha Kaczyńskiego. Dość powiedzieć, że według badań CBOS w lutym 2010 r. 47% Polaków uważało, że prezydent „nie wyróżnia się inteligencją”, a 51%, że „nie obchodzi go los zwykłych ludzi”. Albo że w TVN24 przed smoleńską tragedią nie sposób było zobaczyć ciepłych zdjęć Marii i Lecha Kaczyńskich, po czym okazało się, że stacja dysponuje nimi w dużej ilości. Dlaczego jednak stwierdzenie takich faktów ma prowadzić do pogardy obejmującej hurtem wszystkich, którzy nie byli bezkrytyczni? Jarosław Marek Rymkiewicz poszedł jeszcze dalej. Uznał ataki na prezydenta Kaczyńskiego za tożsame ze strzałami do prezydenta Narutowicza:
Życzenie śmierci sprawdziło się. To było to samo życzenie, które niemal 100 lat temu pchnęło szaleńca Niewiadomskiego do zamordowania prezydenta Gabriela Narutowicza. Po raz drugi w naszych dziejach narodowych wydarzyło się to samo. Po raz drugi nienawiść zatruła polskie umysły [podkr. moje – ZN].
Wśród mediów elektronicznych palmę pierwszeństwa w nakręcaniu spirali niechęci w czasie żałoby zdecydowanie dzierży telewizyjna Jedynka. Już w programach prowadzonych „na żywo” sprzed Pałacu Prezydenckiego Jan Pospieszalski prezentował – jako „głos ludu” – wypowiedzi wyselekcjonowanych osób, które widziały za tą tragedią spisek mediów, rządu i/lub Rosji. Tego samego rodzaju głosy zaprezentowano później w głośnym dokumencie „Solidarni 2010”. W tym ujęciu wielobarwny tłum z Krakowskiego Przedmieścia stawał się jednolity, znikał jakikolwiek pluralizm, przekaz był politycznie jednoznaczny.
Inaczej było w internecie. Tu od początku panowanie nad dyskursem wykluczenia przejęła lewica. Zwłaszcza strony internetowe „Krytyki Politycznej” roiły się od komentarzy intelektualistów, którzy mieli potrzebę zamanifestowania dystansu wobec żałobnego „amoku”, jaki ogarnął Polaków. Agata Bielik-Robson pisała o „polskim triumfie Tanatosa: cudownym spełnieniu zbiorowego popędu śmierci”. Najbardziej dosadnie wyraziła ten stan ducha Małgorzata Szumowska:
ten cały cyrk, który nazywamy w Polsce żałobą narodową, […] to absurdalne zachowanie stadne, a nie żałoba. […] To zbiorowa histeria […] Jesteśmy chyba jedynym narodem w Europie, który jest w stanie zrobić coś takiego, w imię własnej egzaltacji, […] w imię patriotyzmu. […] Dla mnie to jednak straszne i tyle. Niesie ze sobą groźne konsekwencje, zafałszowanie rzeczywistości, narodowościowe wzloty. Boję się takiej żałoby. Boję się rozszlochanego narodu nad trumnami.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.