Dziś najczęściej mówi się o strajkach na Wybrzeżu i Pomorzu. Jednak zanim był Sierpień ’80 – mieliśmy lipiec i strajki w sztandarowych zakładach Świdnika i Lublina. Później – w innych miastach regionu. Łącznie przez ponad dwa tygodnie strajkowało blisko pięćdziesiąt tysięcy osób
– Było w tym coś niezwykłego, zapierającego dech w piersiach, kiedy przed dyrekcją gromadziło się coraz więcej pracowników – wspomina do dziś ze wzruszeniem Waldemar Janiak, wówczas mistrz na wydziale „C”, jednym z większych w fabryce. – Robotnicy stali pod biurowcem i wołali: „Chodźcie tutaj! Chodźcie tutaj!”. I umysłowi nieśmiało, ale wychodzili. Dyrekcja zamykała drzwi, a oni, jak woda, przeciekali i stawali na placu. Przybywało ludzi i przybywało... tak że niektórzy stali już na trawnikach. I byli niezwykle subordynowani. Jak ktoś powiedział, by nie niszczyć trawników, bo to nasze wspólne dobro, to wszyscy zeszli, mimo że było już niewiele miejsca.
W Lublinie, a także w innych miastach województwa zaczęły rozszerzać się strajki. Jedne trwały kilka godzin, inne kilka czy kilkanaście dni. W sumie protestowano w kilkudziesięciu zakładach miasta i województwa, m.in. w Lubelskich Zakładach Naprawy Samochodów. Także na kolei. Również w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. Wśród postulatów dominowały płacowe i socjalne. W świdnickiej WSK ukonstytuował się komitet strajkowy składający się z 250 osób. W lubelskiej FSC – z 50. Do negocjacji z dyrekcją przystąpiono po zebraniu postulatów. Załoga ze świdnickiej WSK miała ich 600. Pracownicy lubelskiej FSC niewiele mniej.
Jednak zwycięstwo
Negocjatorom, po jednej i po drugiej stronie, towarzyszył strach. Zarówno rozmowy, jak i podpisanie porozumień nie były tak spektakularne jak w Gdańsku czy Szczecinie. 11 lipca podpisano porozumienie w WSK Świdnik. Następnego dnia w FSC. Ludzie z niedowierzaniem podpisywali wytargowane ustalenia. Jedni wierzyli, że władza będzie je realizować, inni – nie. Jednak wszystkich mobilizowała świadomość, że po raz pierwszy od lat zechciano rozmawiać z pracownikami. – W sumie w naszej fabryce zaakceptowanych do realizacji zostało blisko 200 postulatów. Władza partyjna kraju, województwa, a także dyrekcja miały je realizować, bo dotyczyły one zarówno problemów zakładu, jak i kraju – opowiada Marian Król. – Zasadniczy postulat mówił o tym, że strajkujący nie będą represjonowani. Oczywiście, w postulatach była też mowa o podwyżkach płac, poprawie warunków pracy. Jednym z postulatów było nawet zobowiązanie dyrekcji do przeprowadzenia wolnych wyborów do Rady Zakładowej Związków Zawodowych. Wtedy wydawało nam się to niezwykłym osiągnięciem, bo system komunistyczny nie zakładał wolnych wyborów czy wolnych związków zawodowych.
– Pięć dni pracowaliśmy nad segregowaniem tych kilkuset postulatów. Było nas 50 w Komitecie Strajkowym – opowiada Julian Dziura. – Pracowaliśmy nad postulatami od godz. 7 rano do 16. Tyle, ile trwała praca w biurach. Było kilkadziesiąt jednakowych, więc trzeba było je odrzucić. Inne zredagować. Głównie były to postulaty płacowe i socjalne; lecz inny był postulat spawacza na odlewni, a inny na kuźni. Zarówno warunki pracy były inne, jak i płacy. Chodziło np. o przydział mleka czy zupy regeneracyjnej. Przedstawiliśmy postulaty dyrekcji i 12 lipca podpisaliśmy porozumienie.
– Gdyby nie powstanie „Solidarności”, to nie wiem, czy doszłoby do realizacji jakiegokolwiek z naszych postulatów – przyznaje Waldemar Janiak. – Dyrekcja, choć podpisała się pod porozumieniami, to tak naprawdę tylko deklarowała, że je zrealizuje. Dopiero postawieni pod ścianą, czyli zagrożeni kolejnym strajkiem, spełniali obietnice. O każdy podpisany postulat trzeba było wręcz zawzięcie walczyć. Jednak załoga pilnowała realizacji tego, co podpisano. Podczas zmiany pracownicy zbierali się na kwadrans, a ja informowałem, jakie są postępy w realizacji, bo dyrekcji kompletnie nie wierzono.
– Po podpisaniu porozumień nie było z naszej strony jakiejś euforii. Może bardziej panował nastrój oczekiwania niż radości. Przecież jeszcze wiele zakładów strajkowało i załoga każdego z nich miała różne postulaty. A nie było między nami żadnego współdziałania – podkreśla Marian Król. – Zaufanie do władz też nie zmieniło się przecież z dnia na dzień. Z naszego buntu jednak wnioski wyciągnęli strajkujący na Wybrzeżu. U nas zabrakło koordynacji i solidarności między zakładami. Tam już strajkowano za siebie i za innych. Tam już podpisywano porozumienia dla stoczni i dla innych. Tam już była ogólnopracownicza solidarność. I stąd mógł powstać ponaddziesięciomilionowy NSZZ „Solidarność”, który dał początek niepodległości.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.