Powołanie zakonne odczuwałam już od siódmego roku życia, nikomu tego nie zdradzając. W pamięci wciąż mam dzień Pierwszej Komunii świętej. Nieważne, że droga do kościoła wiodła osiem kilometrów przez las. W długiej białej sukience szłam pieszo wraz z rodzicami, dumna i szczęśliwa. I tak było każdej niedzieli.
„Oby mi Bóg dał słowo odpowiednie do myśli i myślenie godne tego,co mi dano!” (Mdr 7, 15). A otrzymałam wiele – łaskę powołania zakonnego.
Pośród ciszy lasów i pól mieniących się to złotem, to srebrem dojrzewała tajemnica mojego powołania. Maleńka wieś na ziemi lubelskiej, otoczona zewsząd lasem, na której spędziłam dzieciństwo, uważana była naprawdę za najbiedniejszą. Szkoła podstawowa miała tylko cztery klasy. Lekcje odrabialiśmy z rodzeństwem przy płomieniu naftowej lampy. To było jedyne źródło światła, zresztą bardzo lubiłam tę lampę. Od V do VIII klasy, aby dotrzeć do szkoły w sąsiedniej wiosce, przemierzaliśmy drogę wśród pól, zimą zaś głębokie zaspy śniegu.
Opatrznościowa znajomość
O naszym mieszkaniu można rzec słowami poetki Marii Konopnickiej: „Tu się kryje stara chata pod słomiany dach…”. Typowo wiejska chata na zewnątrz miała wapnem bielone pasy, na przemian z kolorem naturalnego drewna i po czterech bokach skrzyżowane belki, tzw. węgły. Dach kryła właśnie słomiana strzecha.
W domu – pamiętam to od dziecięcych lat – było czasopismo zszyte w grubą księgę. Ponieważ mój dziadek (tato mamusi) był szewcem, starannie zszył wiele numerów tego tygodnika w jedną księgę. Na pierwszej stronie widniał duży tytuł jak magnes przyciągający wzrok: „Posiew”. Ciekawe obrazki i opowiadania sprawiły, że polubiłam to pismo. Wtedy nie interesowałam się jego redaktorem, a był nim ks. Ignacy Kłopotowski. To on wypowiedział słowa: „Dobra książka niby cichy misjonarz wszędzie dotrze, nawet pod wiejską strzechę”. Tak zaczęła się moja opatrznościowa znajomość z ks. Ignacym Kłopotowskim… Niezwykłym Kapłanem, którego nigdy nie widziałam – ponieważ odszedł do nieba w 1931 r. – a który właśnie 17 lat pracował na lubelszczyźnie. Mogę jednak powiedzieć, że od dziecka żyłam w cieniu ks. Kłopotowskiego, opiekuna ubogich i chorych, przyjaciela każdego człowieka i redaktora prasy katolickiej.
Wybrałam się w podróż
Powołanie zakonne odczuwałam już od siódmego roku życia, nikomu tego nie zdradzając. W pamięci wciąż mam dzień Pierwszej Komunii świętej. Nieważne, że droga do kościoła wiodła osiem kilometrów przez las. W długiej białej sukience szłam pieszo wraz z rodzicami, dumna i szczęśliwa. I tak było każdej niedzieli. A kiedy pod niebem pełnym gwiazd i po skrzypiącym radośnie śniegu szliśmy na Pasterkę, coraz intensywniej myślałam: – Gdzie i do jakiego zakonu mam pójść?
Nie widziałam w okolicy sióstr zakonnych, nie śmiałam też o to pytać ks. Jana Krzysztonia, który uczył nas religii (obecnie jest misjonarzem, pracującym od wielu lat w Zambii). A Pan Jezus z każdym rokiem utrwalał we mnie postanowienie bycia siostrą zakonną.
Pewnego majowego poranka (byłam już w ósmej klasie), nic nie mówiąc rodzicom, zamiast do szkoły, wybrałam się w podróż… Minęłam Lubartów, miasteczko pod Lublinem, gdzie się urodziłam, a gdzie – jak później dowiedziałam się – ks. Ignacy rozciągnął swą dobroczynną działalność, i dotarłam do Lublina. Mając w kieszeni tylko parę złotych, zastanawiałam się, gdzie dalej mogę jechać. Na dworcu kolejowym zauważyłam cennik biletów i obliczyłam, że na legitymację szkolną wystarczy mi na podróż w jedną stronę do Warszawy. Skąd wzięło się we mnie tyle siły i wiary w Opatrzność Bożą, w to, że Bóg zatroszczy się o bilet powrotny? Jadąc do Warszawy, pragnęłam znaleźć klasztor i zostać tam na zawsze, nie wracać. Pociągi nie jeździły wtedy często. Jako 14-letnia dziewczyna czekałam więc na dworcu w Lublinie aż do północy… Z perspektywy czasu widzę, że Bóg już wtedy musiał postawić obok mnie ks. Ignacego Kłopotowskiego.
Dwie smukłe praskie wieże
Nad ranem, ok. godz. 4.00, pierwszy raz w życiu przyjechałam do Warszawy. Poczekałam, aż się rozwidni i ruszyłam z Dworca Wschodniego przed siebie. Myślałam: pójdę do pierwszego kościoła, jaki spotkam. Pierwszym kościołem niestety okazała się prawosławna cerkiew św. Marii Magdaleny.
Nie musiałam się długo rozglądać, bo zauważyłam prawie naprzeciw smukłe, wysokie wieże, które zapraszały do kościoła św. Floriana, gdzie przed laty – dowiedziałam się tego później – proboszczem był ks. Ignacy Kłopotowski. Jak widać, cały czas czuwał i prowadził mnie. W kościele odprawiała się Msza święta. Żarliwa modlitwa i Komunia święta umocniły nie tylko moją duszę, ale i ciało. Nie miałam przecież ani grosza na jedzenie. Po Eucharystii nie poszłam do zakrystii po żadne informacje. Wyszłam zwyczajnie z kościoła i szłam – jak się okazało – w kierunku domu Sióstr Loretanek na Pradze, tak jakbym od zawsze znała tę drogę… Na ulicy zapytałam przechodzącą panią o klasztor, a ona: „Tak, panienka jest już blisko, proszę tam zadzwonić i siostry otworzą”. Sam ks. Kłopotowski prowadził mnie do klasztoru, który on założył.
Moje plany zostały jednak zburzone, kiedy Matka generalna – była nią wtedy śp. s. Cherubina Zagajewska – stwierdziła, że nie mogę wstąpić, ponieważ nie mam jeszcze 15 lat i skończonej szkoły podstawowej. Odpowiedni wiek miałam osiągnąć na początku sierpnia, więc do klasztoru mogłam przybyć 6 sierpnia. Ogromnie ucieszyłam się z tej decyzji. Matka generalna okazała się na tyle przezorna, że zanim mnie pożegnała, zapytała, czy mam na bilet, i zaopatrzyła mnie w potrzebną sumę. Wróciłam więc do domu i przyznałam się rodzicom do wszystkiego. Z niecierpliwością wyczekiwałam dnia wstąpienia do klasztoru. W czasie wakacji pomagałam rodzicom oraz pracowałam u bogatych gospodarzy, m.in. zbierając truskawki i porzeczki.
Moja dusza wciąż dziękuje
Upragniony dzień zbliżał się, ale musiałam jeszcze wysłuchać wiele „kazań” tatusia, który wciąż mi odradzał. Przypominał, że jestem najstarszą córką, że w domu czworo małego rodzeństwa i że powinnam zostać i pomagać mamie. Już kiedyś Duch Święty pozwolił poznać mi zdanie z Pisma Świętego, że pierworodne – należy do Boga. Nie dyskutowałam, pakowałam się. Ostatecznie mój tato powiedział: „Skoro uparta, to może wytrwa…”.
Przełomowym dniem w moim życiu był 6 sierpnia 1978 r. W święto Przemienienia Pańskiego, kiedy otworzyła się przede mną furta klasztorna, dowiedziałam się o odejściu do domu Ojca papieża Pawła VI. Później w klasztorze Bóg pozwolił mi przeżywać wybór Jana Pawła I, a następnie naszego ukochanego Jana Pawła II. Historyczny rok.
Kolejnymi znakami pozostającymi w związku z bliskim mi towarzystwem ks. Ignacego Kłopotowskiego były: dzień jego radosnej beatyfikacji, tj. 19 czerwca 2005 r., który nastąpił dokładnie w 5 lat po odejściu do wieczności mojego Taty, oraz dzień 7 września 2006 r., kiedy po wielu cierpieniach zmarł w szpitalu górniczym w Sosnowcu mój o rok młodszy brat. Uczestniczyłam wtedy we Mszy świętej w katedrze św. Floriana w Warszawie. Było to pierwsze liturgiczne wspomnienie o bł. ks. Kłopotowskim. Ściskałam w ręku cząsteczkę relikwii Błogosławionego i modliłam się gorąco za chorego brata Krzysztofa. W tym czasie mama i dwie młodsze siostry czuwały w szpitalu. Mój brat nie odzyskał zdrowia. Zasnął tu na ziemi, by zbudzić się w ramionach Niebieskiej Matki. Stało się to w wigilię święta, Jej narodzenia. Odszedł w tym samym dniu co ks. Kłopotowski. Dlatego wierzę, że na progu domu Ojca razem z Najświętszą Maryją Panną czekał na Krzysia również On – bł. ks. Ignacy.
Moja dusza wciąż dziękuje, bo tak wielkich łask i darów udzielił mi Wszechmocny i Miłosierny Ojciec. Niech będzie Bóg uwielbiony!
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.