Diabeł nie jest nam niezbędny, gdyż pomimo całej swojej siły, atrakcyjności i nieustępliwości, nie zawiera w sobie żadnej żywotnej i życiodajnej wartości. Jest niczym wirus i pasożyt, który wysysa to, co najlepsze z naszego życia, po to tylko, by ostatecznie obrócić się przeciwko swojemu żywicielowi.
Poproszony o napisanie krótkiego tekstu na temat tego, czy chrześcijaństwo potrzebuje diabła, i odpowiedź na to pytanie z perspektywy ewangelicko-reformowanej, wyraziłem zgodę. Temat wydał mi się ciekawy. Gdy jednak zacząłem się nad tym bliżej zastanawiać, uderzył mnie fakt, że nie pamiętam, bym w którejkolwiek parafii reformowanej, do której uczęszczałem, usłyszał w kazaniu o diable. Zacząłem więc szukać nieco głębiej i wkrótce okazało się, że jedyny „diabeł”, na którego natrafiłem w dokumentach mojego Kościoła, występował między XVI a XVII stuleciem. Pojawiał się zazwyczaj w polemikach anty-katolickich i generalnie – zdaniem reformowanych polemistów – jego rola sprowadzała się do… bycia papieżem. Gdy w XVIII wieku ustąpił ferwor religijnych połajanek i emocje obu stron nieco opadły, diabeł powoli zaczął wycofywać się z pism teologów reformowanych. Jeśli gdzieś się pojawiał, to zazwyczaj w formie „bałwanów”, którym oddawali cześć poganie lub katolicy i prawosławni. Diabeł był zatem potrzebny o tyle, o ile pomagał reformowanym pokazać, jak nie wolno czcić Boga by nie popaść w bałwochwalstwo, przesądy etc., albo by pokazać, kim Bóg nie jest. U progu XX wieku diabeł w teologii reformowanej zaniknął prawie w ogóle – od czasu do czasu tylko pojawiał się u niektórych fundamentalistów. Krótko mówiąc, jeśli zadaniem teologów reformowanych było skierowanie ludzi ku prawdziwej pobożności i czci jedynego Boga, to udało się to dzięki wyeliminowaniu zagadnienia diabła i szatana ze sfery zainteresowań wiernych. Nasze myśli i pobożność winny kierować się ku Bogu, Jego łasce i miłosierdziu, a nie ku pobocznym tematom i problemom.
W tym względzie – jak sądzę – reformowani choć raz posłuchali zdania Jana Kalwina i postanowili nie oddawać się czczym spekulacjom na temat, o którym Biblia wypowiada się dość ogólnikowo i rudymentarnie[1]. Pamiętajmy, że po raz pierwszy (nie tyle chronologicznie ile teologicznie) diabeł pojawia się w Księdze Hioba, gdzie pełni rolę oskarżyciela i (częściowo) kusiciela, ale jest też osobą zaprzyjaźnioną z Bogiem, albo co najmniej utrzymującą z Nim dobre kontakty. Diabeł w tej księdze (podobnie jak w Genesis) potrzebny jest po to, by wyjaśnić dzieje ludzkości (grzech pierworodny) albo by pomóc w zbudowaniu narracji tekstu (Hiob). Autorów biblijnych interesuje nie tyle sama postać diabła, co skutki jego działania (grzech, nieszczęścia) i – co moim zdaniem najważniejsze – reakcja człowieka. Podobną funkcję kusiciela i istoty oczekującej na reakcję wobec pokuszenia albo czasu próby pełni diabeł w Ewangeliach. Nazwa „Szatan”, użyta jako imię, występuje w zasadzie tylko w 1 Księdze Królewskiej (21), gdzie dowiadujemy się, że „Szatan wystąpił przeciwko Izraelowi i podkusił Dawida by ten przeprowadził spis ludności”. To zdanie wydaje się dość banalne, ale robi się o wiele ciekawsze, gdy przeczytamy tę samą historię w 2 Księdze Samuela (24: 1). Okazuje się, że tym, który podkusił Dawida, by przeprowadził spis, był tym razem nie Szatan, a sam Bóg! Jak sugeruje Steven Tuell, różnica między Księgą Królewską a Księgą Samuela wynika z odmiennej perspektywy teologicznej: autorowi tej pierwszej trudno było wyobrazić sobie, aby to Bóg mógł kusić swój własny lud[2]. Z drugiej strony, zdaniem ewangelistów Mateusza i Łukasza, Jezus nie miał z tą wizją najmniejszego problemu: dlatego w Modlitwie Pańskiej prosimy Boga, by „nie wodził nas na pokuszenie”.
Rozpatrywanie in extenso tematu diabła i Szatana jest zatem tematem zastępczym, który nie tylko bazuje na hipotezach i szczątowej wiedzy biblijnej (kusiciel? oskarżyciel?) ale też często odwodzi nas od myślenia o tym, kim jest Bóg i co dla nas zrobił.
Zmarły niedawno teolog reformowany William C. Placher w książce Jezus Zbawiciel kwestii diabła poświęcił zaledwie dwie strony, ale tak naprawdę powiedział i napisał to, o czym przekonana jest większość teologów reformowanych[3]. Gdy widzimy ludzi grzeszących, czy też gdy sami jesteśmy atakowani przez grzech i pokusy, winniśmy pamiętać, że zło ma swoje własne siły i swoją własną moc. Choć dokonujemy wolnych wyborów, zawsze jakimś trafem te nasze decyzje w mniejszym lub większym stopniu obracają się przeciwko nam. W sytuacjach skrajnych, gdy mamy do czynienia w wojną, ludobójstwami, przemocą rodzinną czy seksualną, siła zła jest tak wielka, potężna i przebiegła, że wydaje się nie do pokonania. Więcej nawet: wydaje się mieć swoją własną inteligencję i przebiegłość o wiele większą i o wiele potężniejszą niż nasza. Takim sytuacjom, takiej przemożnej sile nadajmy miano „diabła”. Jeśli nadanie tej sile imienia pomoże nam zrozumieć od czego nas Bóg wybawia i zbawia, w takim razie teologia reformowana odpowie, że „diabeł” jest może nie tyle może potrzebny, co – użyjmy tego przymiotnika ostrożnie – „przydatny”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.