Walcząc zgodnie z sumieniem

Zeszyty Karmelitańskie 52/3/2010 Zeszyty Karmelitańskie 52/3/2010

"Wojska najemne są „"ambitne, niekarne, niewierne, odważne wobec przyjaciół, tchórzliwe wobec nieprzyjaciół, nie boją się Boga ani dotrzymują wiary ludziom"

 

W latach 60-tych pojawiła się wreszcie szansa, by stanąć twarzą w twarz ze znienawidzonym wrogiem. Kongo. Gdy dowiedział się, że za kulisami wojny domowej toczy się walka między dwoma obozami podzielonego „żelazną kurtyną” świata, i że w wojnie tej biorą udział żołnierze najemni, udał się do Brukseli, podpisał kontrakt i wyruszył do Kongo. Objął dowodzenie słynnym batalionem „Czerwonych Diabłów”. Stał się najemnikiem, ale nie czuł się płatnym zabójcą, był raczej błędnym rycerzem:

Najemnicy. Psy wojny. Les mercenaires. Soldiers of fortune. Byłem jednym z nich... Podpisałem cyrograf. (...) Jeśli najemnik jest w stosunku do żołnierza tym, czym prostytutka w stosunku do kochanki – to autentycznych najemników wśród nas nie było. Ci żołnierze nie sprzedawali się ani każdemu, kto płacił, ani nawet temu, kto płacił więcej. Wtedy czułem to instynktownie.

Wojna w Kongo była próbą stworzenia przyczółku dla dalszej ekspansji komunizmu w Afryce:

Gdyby Sowietom i ich ówczesnym chińskim sojusznikom udało się położyć łapę na tym kraju i wciągnąć go w orbitę swych strategicznych planów – zagrażaliby Angoli i Afryce Południowej. Gra była warta świeczki. Ale jak mówić o komunizmie w kraju w trzech czwartych zarośniętym dżunglą, gdzie ludność poza miastem prowadzi życie koczownicze (...) a plemiona murzyńskie z rzadka tylko widziały białego człowieka? Sowieccy i chińscy strategowie dywersji rozegrali partię po mistrzowsku. Agenci komunistyczni w pierwszej fazie podburzyli motłoch miejski do kradzieży i rozgrabienia mienia białej ludności. W następnej fazie, wykorzystując strach Murzynów przed zemstą białych, nakłonili ich do rzezi. Żeby nie było świadków – mówili. Żeby inni biali bali się tu wrócić i pociągnąć zbrodniarzy do odpowiedzialności. Krew zaczęła się lać strumieniami. Gwałcono kobiety zarzynając je potem nożami. Sztachety płotu okalającego koszary udekorowano białymi dziećmi wbijanymi na ostrza. Ze szczególną gorliwością znęcano się nad zakonnicami i misjonarzami.

W Kongo Rafał Gan-Ganowicz przebywał przez rok. Był jednym z trzech dowódców kierujących obroną Stanleyville i pacyfikacją Prowincji Wschodniej. Lecz ta wojna była dla Niego w pewnym sensie rozczarowaniem. Walczył z komunizmem, kłuł „Czerwonego Słonia” swoją szpilką, ale jakby pośrednio, przez pancerz, a nie prosto w skórę. Tak naprawdę miał wciąż świadomość, że strzela do ludzi otępionych bardziej narkotykami niż ideologią, do ludzi będących narzędziami, a nie do samych agresorów. Fakt, że rebelia podżegana była przez sowietów, nie ulegał wątpliwości. Potwierdzały to jeszcze zdobywane podczas walki dowody – uzbrojenie, akcesoria, ale i dowody personalne. Otóż, jak wspominał Gan-Ganowicz, jednym z najgorliwszych podżegaczy do rebelii był niejaki Mchawi Mukundu: „Czerwony Czarownik”. Był on uznanym szamanem, który dzięki umiejętności uzdrawiania zyskał sobie duży autorytet wśród kongijskich plemion. Tak duży, że nie wahały się one na jego rozkaz rzucać do walki bez zbędnych pytań, o co walczą i dla kogo. Podczas ofensywy w kierunku na Bafwasende żołnierzom Rafała udało się schwytać Mukundu. Wyglądał dziko – z pomalowaną twarzą i tułowiem. Na szyi miał zawieszony szereg amuletów, a wśród nich worek z wężowej skóry. Gan-Ganowicz rozkazał zerwać ten woreczek, z którego wyjął dyplom czeskiego uniwersytetu medycznego w Pradze. „Czerwony Czarownik” okazał się sowieckim agentem z leningradzkim przygotowaniem, któremu po zwycięskiej rewolucji obiecano rządową posadę.

Dla Gan-Ganowicza wojna w Kongo zakończyła się wraz z upadkiem Czombego. Wrócił do Paryża. Tu wiódł przez rok życie cywila, życie, w którym nie potrafił się odnaleźć:

Życie cywilne jawiło mi się jako potworny kołowrotek powielanych dni, powielanych w takt rytmu: łóżko, metro, praca, metro, łóżko... i tak w kółko, aż po horyzont kiepskiej emerytury. Błagałem boga wojny o jeszcze jedną przygodę. Bóg wojny był łaskawy... (...) Jedyną wówczas aktywną grupą „najemników” była grupa Martina w Jemenie. Krążyły o niej pełne zazdrości legendy…

Gan-Ganowicz zaciągnął się tam w roku 1967. „To była wspaniała okazja zmierzyć się z autentycznymi sowietami – mówiłpo latach– a nie z jakimiś pośrednikami, jak to miało miejsce w Kongo. Dla mnie to było niewątpliwie powodem do dużej radości, że każda moja rada i każdy mój strzał mierzył bezpośrednio w Sowiety” – mówił. Tak, w Sowiety. Mimo że oficjalnie Jemeńczycy walczyli z egipskim najeźdźcą, było więcej niż pewne, że w Jemenie znajdują się nie tylko sowieccy doradcy wojskowi, ale także wojsko obsługujące Migi-21, czołgi T-34 i słynne „katiusze”, a egipski dyktator Nasser działał pod wpływem Moskwy.

W Jemenie Gan-Ganowicz został mianowany komendantem szkoły wojskowej. Szkolił artylerzystów. Brał także udział w bezpośredniej walce. Obsługiwał francuską baterię moździerzy. Ostrzeliwał wojskowe obiekty i sowieckie czołgi.

W mało znanym kraju, w wojnie, o której mało kto słyszał, po raz pierwszy od wielu lat – znów dane było Polakowi stanąć z bronią w ręku naprzeciw Armii Czerwonej. Błogosławiony los. Koledzy dziwili się, że wsłuchiwałem się w wycie katiusz z uśmiechem i że drżały mi ręce trzymające lornetkę. „Dajcie mu spokój – powiedział Georges. – On tu ma swoje osobiste porachunki”.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...