Mieszkańcy wiosek to ludzie prości. Jeśli ich rodzicom czy dziadkom została narzucona przez czarowników pewna wizja rzeczywistości, to oni ją przyjmują, bo nikt im nie powiedział, że to nieprawa. Jeśli ktoś nie ma wiedzy na temat podstawowych praw natury, to niemal każde zjawisko zachodzące w przyrodzie, w jego najbliższym otoczeniu, można wytłumaczyć działaniem złych duchów.
Jak długo Ojciec pracuje na misjach w Afryce?
Wyjechałem w 1987 roku. Wcześniej przez dziesięć lat pracowałem w Polsce. Po ukończeniu studiów moją pierwszą placówką była parafia w Gliwicach przy kościele św. Maksymiliana, gdzie oprócz pracy parafialnej uczyłem także katechezy. Po dwóch latach miałem już czterdzieści godzin religii tygodniowo. W każdą niedzielę odprawiałem też Mszę świętą dla dzieci z homilią. Bardzo miło wspominam ten czas. Miałem dobry kontakt z uczniami. Pamiętam, że Msza dla dzieci była o godzinie dziewiątej rano, kiedy w telewizji emitowano Teleranek. Najpierw na Mszę o dziewiątej rezerwowaliśmy dla dzieci trzy pierwsze ławki, potem pięć, dziesięć, aż skończyło się na dwudziestu. Przychodziły prawdziwe tłumy. Dzieci mówiły, że wolą przyjść rano do kościoła niż oglądać telewizję. Przyznam, że to bardzo mnie cieszyło. Człowiek jakoś trafiał do tych dzieci i coś zostawało w ich sercach.
W Gliwicach pracowałem cztery lata. Później zostałem skierowany do Starej Wsi koło Brzozowa, gdzie byłem socjuszem w nowicjacie. Po kolejnych dwóch latach wyjechałem do Krakowa, gdzie znów uczyłem religii. Miałem jednak niewiele godzin lekcyjnych, przede wszystkim posługiwałem jako kapelan w trzech krakowskich szpitalach przy ul. Kopernika. Ostatnim przystankiem przed wyjazdem na misje był Dom Rekolekcyjny w Czechowicach-Dziedzicach.
Co Ojca zainspirowało do wyjazdu na misje?
Przyznam, że jeszcze przed wstąpieniem do zakonu, słysząc o niewystarczającej liczbie księży w krajach misyjnych, chciałem zostać kapłanem i wyjechać z Polski. W 1985 roku przyjechał do Polski biskup z Madagaskaru, który szukał chętnych do pracy na misjach w swoim kraju. Byłem wówczas w Krakowie. Pomyślałem, że byłoby to dla mnie dobre miejsce, bo znałem francuski, który jest tam jednym z języków urzędowych. Zapytałem więc ówczesnego prowincjała Bogusława Steczka SJ, czy mógłbym wyjechać na Madagaskar. Ojciec prowincjał powiedział jednak, że zgłosiły się już trzy osoby i zaproponował, bym wyjechał do Zambii, do naszej „polskiej misji”, gdzie pracowało już wielu polskich jezuitów, między innymi Adam Kozłowiecki SJ.
Początkowo miałem pewne wątpliwości, bo w Zambii językiem urzędowym jest angielski, a ja nigdy się go nie uczyłem. Roczny intensywny kurs za granicą miał mi w tym pomóc. Wyjechałem więc na kurs do Dublina, a następnie do Lusaki. W Lusace jeszcze przez rok szlifowałem język w angielskojęzycznej parafii św. Ignacego. Później zostałem wysłany na czteromiesięczny kurs języka nyanja, by rozpocząć pracę w parafii Katondwe. Tam od razu zostałem proboszczem.
To była stacja misyjna założona przez Jana Waligórę SJ, który pochodził z tej samej parafii w Ujanowicach co ja. Ojciec Waligóra zmarł w 1968 roku, ale gdy przyjechałem do Katondwe pod koniec lat osiemdziesiątych, ciągle o nim pamiętano i darzono dużym szacunkiem.
Dlaczego?
Ojciec Waligóra wyjechał na misje w 1928 roku, wtedy jeszcze do Rodezji Północnej, która należała do protektoratu brytyjskiego. Na terenie parafii w Katondwe pracował prawie dwadzieścia siedem lat. Zbudował tam piękny kościół, szkoły i internaty. Zorganizował też akcję walki z muchą tse-tse, która dziesiątkowała okoliczną ludność. Z jego inicjatywy w 1967 roku powstał szpital w Katondwe, jedyny w promieniu kilkuset kilometrów. Dziś opiekują się nim Siostry Służebniczki Najświętszej Maryi Panny. Za zasługi dla lokalnej społeczności królowa Elżbieta II odznaczyła ojca Waligórę. Po śmierci, zgodnie ze swoim życzeniem, został pochowany na terenie misji Katondwe, wśród swoich parafian, a nie w jezuickim grobowcu.
Co Ojca szczególnie uderzyło po przybyciu do Afryki?
Stacja misyjna Katondwe jest położona głęboko w buszu. Po zakupy, potrzebne materiały czy lekarstwa dla szpitala trzeba było jechać do Lusaki dwieście siedemdziesiąt kilometrów. Do Katondwe nie dochodzi także poczta. W Zambii i w Malawi, gdzie pracuję obecnie, listów nie roznoszą listonosze. By otrzymywać pocztę, trzeba sobie wykupić skrzynkę i samemu odbierać z niej korespondencję. I taką skrzynkę mieliśmy, ale w Lusace. Więc przy okazji załatwiania różnych spraw urzędowych czy robienia zakupów w Lusace odbierało się i wysyłało listy. Częstotliwość takich wyjazdów jest różna. W dużej mierze zależy to od okoliczności. Czasem uda się pojechać raz na tydzień, czasem raz w miesiącu.
W Katondwe nie było też elektryczności, jednak ani brak prądu, ani duże odległości nie były tak dokuczliwe jak wysokie temperatury.
W Afryce to chyba coś naturalnego.
Może się tak wydawać, ale upały dawały się we znaki nie tylko mnie, lecz także tubylcom. W listopadzie i grudniu – najgorętszych miesiącach roku – temperatura sięgała nieraz pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Po miesiącu takich upałów naprawdę grube mury naszego domu nagrzewały się do temperatury wyższej niż temperatura ciała człowieka. Z czasem oczywiście się do tego przyzwyczaiłem, ale nie jest to łatwe, także dla ludności miejscowej. Do pracy w polu wychodzi się tam zazwyczaj o piątej rano, a o dziewiątej schodzi się już z pola. Praca w pełnym słońcu nie jest po prostu możliwa.
Czym jeszcze oprócz pracy w polu zajmuje się miejscowa ludność?
Ludzie żyją tam przede wszystkim z uprawy kukurydzy, w mniejszym stopniu z hodowli kóz, które odporne są na trudne warunki, i rybołówstwa w pobliskiej rzece Luangwie. Ich zbiory zależą od pory deszczowej. Jeśli jest krótka lub w danym roku nie ma jej wcale, nastaje susza i siłą rzeczy panuje głód. I nie jest to zjawisko rzadkie. Trudno mówić mi o konkretnych liczbach, ale wielu Zambijczyków marzy, by chociaż raz dziennie najeść się do syta. Warunki są tam więc naprawdę ciężkie.
Warto tu też wspomnieć o kwestii bezpieczeństwa, a raczej jego braku. Kiedy pracowałem w Katondwe bardzo realne było zagrożenie ze strony różnego typu band, które w celach rabunkowych napadały na ludzi. Osobiście nigdy takiego napadu nie przeżyłem. Napastnicy wiedzieli chyba, że mam strzelbę. Tylko że ja nigdy bym jej nie użył. W każdym razie takie napady były tam częste i policja nie bardzo wiedziała, jak ten problem rozwiązać, a może nie chciała go rozwiązywać.
W sąsiedztwie naszego domu napadli na przykład na wolontariuszkę z Norwegii. Nie stawiała oporu, więc nic jej nie zrobili. Ukradli samochód i pieniądze. Słyszałem jednak o przypadku napadu na dom sióstr zakonnych. Jedną z nich napastnicy z zimną krwią zabili, bo nie chciała „współpracować”. Podobne napady zdarzały się też na drodze. Napastnicy zabierali samochód i zostawiali człowieka z niczym na pustkowiu. Nieraz jechałem do Lusaki i zastanawiałem się, czy dojadę i czy uda mi się wrócić. Nie wiem, czy ta sytuacja się poprawiła. Chyba nie do końca, skoro po moim wyjeździe do Malawi pracujący jeszcze do niedawna w Zambii ojciec Michał Szuba mówił mi, że w ciągu pół roku mieli osiemnaście napadów na parafię.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.