W Kanadzie były pełne świątynie, a jednak na przestrzeni dwóch pokoleń Kościół przestał praktycznie istnieć. Czy należy się obawiać, że za jakiś czas nasze świątynie będą puste? Zastanówmy się nad polskim Kościołem w obliczu presji sekularyzacji, czyli ile jest wiary w polskich katolikach. W drodze, 11/2006
Mamy zatem cztery różne grupy parafian. Są ci, którzy angażują się w życie parafii i zgadzają się z księżmi, blisko z nimi współpracują. Są inni — związani głęboko z Kościołem, ale mający swoje zdanie, oni nie są najwygodniejszymi partnerami dla duszpasterzy. Największa jest grupa tych, którzy pojawiają się w kościele często lub od czasu do czasu, ale przychodzą zaspokoić głównie swoją potrzebę kulturową czy duchową, a wiara niekoniecznie kojarzy im się z życiem codziennym. Reszta to ci, którzy w kościele się nie pojawiają, ale się deklarują jako katolicy.
Polski problem polega na tym, że tych z pierwszej i drugiej grupy jest na tyle dużo, że ksiądz ma uzasadnione prawo powiedzieć, iż ma z nimi dużo pracy. Tymczasem z boku zostaje jednak jeszcze wielu takich, do których najbardziej trzeba dotrzeć. Warto zwrócić uwagę przede wszystkim na ludzi, którzy są w Kościele bezrefleksyjnie, albo są w nim tylko nominalnie. Takie patrzenie oznacza potrzebę położenia większego nacisku na ewangelizację niż na katechizację. Konieczna jest — jak słusznie pisał ks. Andrzej Draguła — zmiana paradygmatu polskiego duszpasterstwa ze szkolno–katechetycznego na ewangelizacyjne.
Szymon Hołownia: Jedna rzecz wymaga wyjaśnienia. Pisząc swój tekst, nie wychodziłem tylko od badań socjologicznych, ale przede wszystkim od żywego doświadczenia bycia w Kościele. Przekonanie że coś jest nie tak, że chyba powoli przymierzamy się do skrętu w ślepą uliczkę, narastało we mnie od kilku miesięcy. To poczucie skrystalizowało się, gdy Paweł mi opowiadał o procesji z Najświętszym Sakramentem w Poznaniu przeciskającej się obok ogródków piwnych, w których ludzie z uprzejmym politowaniem patrzą na ciekawe zwyczaje katolików sypiących kwiatki przed strojnym panem, idącym pod baldachimem. Dwa różne, podzielone niewidzialną granicą światy. Mam podobne poczucie, gdy czytam niemal zawsze optymistyczne badania socjologiczne dotyczące polskiej religijności, opisy pokazujące, jak prężnie się buduje u nas „pokolenie JP2”. Gdy słucham księdza, który z zapałem przekonuje, że fakt, iż w tym roku jest mniej powołań niż w poprzednim to nie problem, bo to raczej w ubiegłym roku było ich za dużo, to zastanawiam się, czy ja i respondenci (albo badacze) na co dzień żyjemy nad tą samą Wisłą. W moim środowisku, warszawskich trzydziestolatków od paru lat widzę postępującą w nieobserwowanym dotąd tempie erozję, wypłukiwanie wiary. Czasami rzecz zaczyna ocierać się o Monty Pythona. Ostatnio byliśmy ze znajomymi na filmie Lot 93. Gdy wyszliśmy z kina, rzucili — niby nie do mnie, ale z wyraźną troską i współczuciem: „Widzisz, do czego może prowadzić religijny fanatyzm?”. Najpierw mnie zatkało. Później odpowiedziałem żartem, że jasne, mają rację. I że gdy chodzę codziennie na mszę świętą, tak naprawdę umawiam się tam z podobnymi świrami jak ja, by któregoś dnia obwiesić się różańcami i porwać PKS do Grójca. O pewnych rzeczach nie wypada myśleć, mówić, zajmować się nimi. I oczywiście możemy zacząć lamentować nad tym, że społeczeństwo nam świecczeje, pytanie tylko, co zrobiliśmy, żeby ci ludzie autentycznie poznali Jezusa, żeby Kościół nie kojarzył im się z semantyczną wydmuszką, którą jest słówko „fanatyzm”, z lustracją, biskupem politykiem czy czymś w tym guście. To dlatego stawiam tezę, że trzeba „uciec w głąb”.