Już starożytni Rzymianie odkryli nieprawdę sprawiedliwości zapominającej
o żywym człowieku – „Summum ius summa iniuria”. A z drugiej strony zwyczajny
instynkt moralny podpowiada nam, że pobłażliwość wobec przestępstw to nie jest żadne miłosierdzie. Teologia polityczna, 1/2003-2004
Mamy taki udokumentowany przypadek, kiedy ktoś wysłał przed urzędnika swojego brata poganina.
W czasach prześladowań Dioklecjana władze państwowe żądały wydawania ksiąg chrześcijańskich. Na tym tle zaczęła się schizma donacjańska: niektórzy oddawali niezorientowanym przedstawicielom władzy jakieś książki heretyckie i rzeczywiście wydawało im się, że w ten sposób wcale nie zdradzili Chrystusa, tylko po prostu przechytrzyli pretora. Ja bym jednak w te problemy szczegółowo nie wchodził, bo to były sprawy tamtego czasu i jest spore ryzyko, że czegoś nie zrozumiemy albo że coś zdezinterpretujemy.
Ewa Wipszycka pisze w swojej książce o starożytnym Kościele, że katoliccy historycy nie przepadają za wątkiem upadłych, bo on nieco psuje taki monumentalny obraz prześladowanego chrześcijaństwa. Czy to jest prawda czy nie, to jest inna sprawa. Natomiast rzeczywiście zaskakująco prawdziwa jest ta opinia, jeśli odnieść ją do Kościoła współczesnego, w tym Kościoła polskiego pod koniec XX i na początku XXI wieku. Dyskusja na temat upadłych, dyscypliny pokutnej, na temat tożsamości Kościoła po prześladowaniach, sposobu znalezienia pewnego balansu pomiędzy sprawiedliwością a miłosierdziem w Kościele polskim toczy się niezwykle słabo, jeśli w ogóle. Po zakończeniu być może największych prześladowań w historii Kościoła, zachowujemy się trochę tak, jakby w tej sprawie nic się nie stało. Dlaczego tak się dzieje? Czyżby nie było odstępstw, upadłych, apostazji?
Pan dość ogólnikowo pyta, to ja na razie ogólnikowo odpowiem. Mówi Pan, że być może były to najcięższe prześladowania Kościoła. Na pewno odnosi się to do Rosji i krajów Związku Radzieckiego, ale także do niektórych krajów satelickich. myślę jednak, że u nas w Polsce mimo wszystko było Łagodniej. Zacznę może od próby zinterpretowania następującego faktu: w pewnym momencie PZPR liczyło trzy miliony członków. Z całą pewnością przynajmniej dwa miliony spośród nich to byli katolicy. Bardziej lub mniej gorliwi, przeważnie zresztą mniej, ale katolicy. Zapytajmy wprost: czy ludzie ci dopuścili się zdrady swojej wiary? Stojąc wobec tego pytania, musimy wziąć pod uwagę następujące fakty: po pierwsze, PZPR była partią ateistyczną, jednak przy werbowaniu nowych członków większość z nich słyszała zapewnienie, że partii ich wiara nie będzie przeszkadzała. Po drugie, od niektórych swoich członków (sekretarze partyjni, ważniejsi urzędnicy, milicjanci, oficerowie) partia domagała się nie tyle może niewiar y, co udawania ludzi niewierzących, chociaż przeważnie tak nie było.