Trudno, by Kościół prosił o zlustrowanie swoich ludzi, gdy... nie było lustracji. Tygodnik Powszechny, 9/2005
Proceder trwał do lutego 1990 r. Kiszczak wydawał gromkie rozkazy, żeby nie niszczyć archiwów, ale na tym się kończyło. W prywatnych rozmowach tłumaczył mi później: “Dzięki Bogu, że spalono IV Departament. Gdyby całe to obrzydlistwo i gnój wylały się na zewnątrz, zaszkodziłyby Kościołowi”. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy z Andrzejem Milczanowskim 10 maja 1990 r., gdy powstał Urząd Ochrony Państwa i mieliśmy możliwość samodzielnego podejmowania decyzji, było dochodzenie w sprawie palenia teczek. Proces toczył się w oparciu o przykład Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie zniszczono 1200 teczek, a nawet... protokoły zniszczeń. Na przełomie maja i czerwca 1990 r. przekazałem sprawę wiceprokuratorowi generalnemu. Po latach generałów Dankowskiego, Majchrowskiego i Szczygła sąd uznał za winnych przestępstwa. Jednocześnie odstąpił od wymierzenia kary, bo i tak z powodu amnestii nie zostałaby wykonana.
ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Znam zawartość części zasobów warszawskich i śląskich, dwóch największych jednostek aktowych. Rozkaz gen. Dankowskiego dotyczył przede wszystkim likwidacji teczek tzw. osobowych źródeł informacji. Tu zniszczenia sięgają prawie stu procent. Muszę jednak zasmucić tych tajnych współpracowników, którzy wierzą, że ich akta spalono. Otóż technika biurokratyczna była następująca: materiał z doniesienia tajnego współpracownika trafiał do jego teczki osobowej, ale także do szeregu spraw tzw. obiektowych i operacyjnego rozpracowania. Dlatego można powiedzieć, że choć zniszczono źródła podstawowe, bezpośrednie (teczkę z donosami, pokwitowaniami, podpisanym zobowiązaniem itd.), bardzo rozległe ślady agentury IV Departamentu są w innych miejscach, np. w sprawach tzw. kontrwywiadowczej ochrony parafii czy w aktach administracyjnych.
- Na ile możemy ufać źródłom esbeckim?
ANDRZEJ GRAJEWSKI: - Wspomniane dokumenty wyszły spod ręki funkcjonariuszy. Są jednak absolutnie wiarygodne i łatwo dzięki nim zidentyfikować agenturę. I nie jest też prawdą, że Służba Bezpieczeństwa pracowała głównie dla statystyki. To była profesjonalnie zorganizowana instytucja, jeden z filarów PRL, który nie fałszował własnych dokumentów. Jeżeli jakiś oficer chciał “skręcić” część funduszu operacyjnego, mógł manipulować wyłącznie źródłami nieistotnymi. Źródła ważne podlegały ścisłym kontrolom, także z centrali, która żądała spotkań z takim agentem, konfrontacji.
Musimy natomiast pamiętać, że z akt wynika jedynie, iż ksiądz Kowalski był agentem. Jeżeli Kowalski mówił oficerowi, że proboszcz Nowak ma kochankę, wynika z tego wyłącznie tyle, że Kowalski donosił, a nie to, że Nowak na pewno miał kochankę. Zwierciadło Służby Bezpieczeństwa, w jakim odbija się Kościół, jest niezwykle krzywe. Bezpieka zbierała informacje tylko po to, żeby szkodzić. W archiwach znajdziemy wyłącznie doniesienia o słabościach i grzechach - prawdziwych bądź przypisywanych księżom na podstawie plotek, insynuacji i pomówień. Akta kościelne to zresztą groch z kapustą. Funkcjonariusze byli niedokształceni; nie rozróżniali struktur i funkcji kościelnych, a nawet świąt.
Oswoić ciemności
- Co zrobimy, gdy okaże się, że tajnymi współpracownikami byli księża z pierwszych stron gazet?
KS. ARKADIUSZ WUWER: - Najwłaściwsze byłoby powołanie komisji, która zbadałaby materiały SB dotyczące Kościoła i odsiała prawdę od oszczerstw.
KRZYSZTOF KOZŁOWSKI: - Wielu było takich ludzi Kościoła, którzy występowali w kilku rolach: i jako bohaterowie opozycji, i jako tajni współpracownicy. Co w ich przypadku jest punktem odniesienia: najgorsze pięć minut czy wspaniałe kilkanaście lat?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.