Przez pewien czas po upadku żelaznej kurtyny zachowywaliśmy się na Zachodzie, jakbyśmy ciągle śpiewali: „we are the champions”, „we are the world”; wydawało się nam, że uosabiamy intencje całej społeczności międzynarodowej, która może jest słaba, może niedomaga, ale my potrafi my ją niejako wyręczyć. Znak, 12/2008
Pamiętam, jak wiosną 2002 roku pięćdziesięciu czołowych intelektualistów USA ogłosiło memoriał „What we are fighting for”. Była to odpowiedź na rosnącą krytykę wojny w Afganistanie na świecie. Oni nie rozumieli, że „słusznej wojny” nie można toczyć niesłusznymi środkami. Polemizowałem z tym memoriałem na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Dopiero teraz Amerykanie zaczynają sobie zdawać sprawę, że zabrnęli za daleko.
Co jakiś czas docierają do nas informacje o nieskuteczności działań instytucji międzynarodowych w zapobieganiu łamania praw człowieka na świecie – w połowie listopada o bezczynność w obliczu ludobójstwa oskarżył ONZ rząd Kongo. Skąd wynika słabość tych instytucji i w jaki sposób należałoby zreformować ONZ, aby mogła nieść pomoc nie tylko post factum?
Organizacje międzynarodowe to są nasze instrumenty. Posługując się nimi, mamy do dyspozycji wiele możliwości – ale zwykle są one wyłącznie potencjalne. Gospodarzami ONZ jest prawie dwieście państw o odmiennych rodzajach wrażliwości i interesach. To jest targowisko, market place, na którym te wszystkie państwa próbują forsować własne interesy, idee i potrzeby – to scena nieustannych przetargów, zmagań i negocjacji.
Spójrzmy zresztą na dość homogeniczną Unię Europejską – jak długo tam dochodzi się do kompromisu! W nieprawdopodobnych bólach przyjęliśmy Traktat Konstytucyjny – jeśli chodzi o procedurę był to jednak najbardziej demokratycznie wynegocjowany traktat w historii dyplomacji. Ale i tak ostatecznie upadł. Co więc dopiero mówić o ONZ?
Choć nam, Zachodowi, zawsze się wydaje, że skoro czegoś chcemy, to chcemy dobrze, w rzeczywistości nie zawsze tak jest. Przez pewien czas po upadku żelaznej kurtyny zachowywaliśmy się, jakbyśmy ciągle śpiewali: „we are the champions”, „we are the world” – wydawało się nam, że uosabiamy intencje całej społeczności międzynarodowej, która może jest słaba, może niedomaga, ale my potrafimy ją niejako wyręczyć – chociażby w kwestii interwencji humanitarnej.
Lata 90. niektórzy nazywają wręcz „dekadą interwencji humanitarnej”…
Interwencja humanitarna była wtedy modnym tematem w życiu międzynarodowym. Doszło do kilku takich akcji, mniej lub bardziej udanych, podejmowanych w szczerych intencjach: za przykład niech posłuży amerykańska interwencja w Somalii, autoryzowana zresztą przez ONZ – Amerykanie nie mieli w Somalii żadnych interesów…
Potem jednak, ignorując Radę Bezpieczeństwa, postanowiliśmy sami interweniować w Kosowie w 1999 roku. I co z tego wyszło? W czasie spotkania ministrów obrony NATO, już kilka miesięcy po nalotach, jeden z uczestników powiedział: „nigdy więcej takiej interwencji humanitarnej” – i wszyscy się z nim zgodzili.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.