W zakamarkach miejskich sypialni, wielkich blokowisk, w których mieszkają miliony Polaków, czają się liczne pułapki. Szczególnie latem wpadają w nie ci spośród cieszących się wakacjami uczniów, którym nie dane jest wyjechać na obóz, kolonię czy wczasy z rodzicami.
Skradał się jak wilk. Choć widziałem go z daleka, z odległości, która nie pozwala zapamiętać rysów twarzy, odnosiłem wrażenie, że jego oczy lśnią złowrogo z oddali, mimo blasku popołudniowego słońca. Plastyczna sylwetka zaskakiwała zwinnością. Wśród zmorzonych upałem ludzi, zwalniających tempo, on wyróżniał się szybkim krokiem, gwałtownymi zwrotami ciała, na które jednak nikt dookoła nie chciał zwrócić uwagi. Gdy obróciłem głowę, by po chwili skierować spojrzenie w to samo miejsce, jego już nie było. Po kilku sekundach dostrzegłem go znów, po drugiej stronie ruchliwej ulicy. Drobiąc kroki, zgrabnie mijał nieco bardziej ociężałych przechodniów. Przeskakiwał z nogi na nogę, zdawał się wręcz momentami unosić w powietrzu, tak chybotliwy i pełen trudnego do uchwycenia balansu był jego krok. Nagle chwycił z ustawionego na chodniku straganu dorodny owoc, chyba brzoskwinię i – jak gdyby nigdy nic – szedł, a właściwie tańczył, idąc dalej. Straganiarka nawet nie zorientowała się, że pod koniec dnia stwierdzi manko.
Łup Mieszka
Kelnerka wyłoniła się z wnętrza filigranowej kawiarenki, by podać kawę. Huk jednej z ulic warszawskiego centrum pozwalał zapomnieć o sączącym się z nieba skwarze tego czerwcowego dnia. Tysiące ludzi, jak to w Warszawie, przemierzało w sobie wiadomych kierunkach ulice, tworząc wielobarwny kobierzec, który zdawał się falować tą masą różnorodnych letnich kreacji, zwiewnych sukienek, pstrokatych hawajskich koszul czy bermudów. Wszyscy tęsknili już do pozamiejskiej kanikuły, do wyjazdów na egipskie plaże, Dominikanę, szmaragdowo lśniącą Teneryfę czy po prostu nad podwarszawskie jezioro, albo choćby na Mazury.
Zafrapowany serwowaną mi kawą i natarczywym wzrokiem kelnerki, która domagała się natychmiastowej zapłaty, straciłem z oczu giętką postać ze skradzioną brzoskwinią w dłoni. Uświadomiłem sobie, że człowiek ów, zapewne młody wiekiem, mimo że zwrócił akurat moją uwagę, poruszał się w tłumie zupełnie incognito. Paradoksalnie, pośród kolorowej konfekcji, w jaką odziana była większość przechodniów warszawskiej ulicy, on wyróżniał się banalnymi szarymi spodniami dresowymi, ciemną czapką z daszkiem i burym podkoszulkiem. Mimo to pozostawał niezauważony.
Nagle jednak ten sam tajemniczy człowiek pojawił się, nadchodząc z drugiego końca ulicy. Stopniowo zbliżał się do ogródka kawiarnianego, w którym starałem się wypić niezbyt dobrą kawę o skomplikowanej włoskiej nazwie, nieświadom, że jest obserwowany.
Przyglądając się już teraz z bliższej odległości, zauważyłem, że chłopak, bo wiek człowieka mogłem oszacować na 15-16 lat, jest niezwykle czujny. Świdrującym spod daszka czapeczki wzrokiem rozgląda się na boki, wykonuje – zdałoby się – dziesiątki ruchów w jednej chwili, nagle skręca w bok, podchodzi do zaparkowanego samochodu i kilkoma wprawnymi ruchami demontuje boczne lusterko. Za chwilę ginie w tłumie przechodniów.
Teraz ja rzucam się w pogoń. Z satysfakcją pozostawiam niedopitą, niesmaczną kawę i daję się wciągnąć rytmowi ulicy. Omijanie w biegu znacznie wolniej poruszających się ludzi wcale nie jest łatwe. Co rusz potrącam kogoś, narażając się na przekleństwa i szarpnięcia. Szczęśliwie jednak złodziej brzoskwini i lusterka samochodowego jest w zasięgu mojego wzroku. Po chwili znika za narożnikiem przecznicy. Skręcam i ja, wpadając w spokojniejszą uliczkę, łączącą – na dłuższym odcinku względnej ciszy – dwie hałaśliwe arterie.
Złodzieja nie ma. Przemierzam ulicę, z rzadka mijając nielicznych przechodniów, ale ofiary mojego pościgu już nie dostrzegam. Zrezygnowany postanawiam zawrócić. Nagle, zza węgła socrealistycznej kamienicy coś błyska. Dostrzegam fragment sylwetki odzianej w spodnie od dresu. Tak! Złodziej z lubością ogląda tu swój łup. Jest tak zafascynowany, że stracił całą swoją czujność sprzed kilkunastu minut. Już po chwili musi się przede mną tłumaczyć.
„Praca dla frajerów”
Mieszko ma 15 lat. Nie ubliżając mu, można powiedzieć, że jest typowym osiedlowym chłopakiem. Choć skończył się dla niego rok szkolny, ubolewa – przeklinając soczyście – że będzie powtarzał drugą klasę gimnazjum. Kilka ocen niedostatecznych, bo przecież szkoła to „więzienie” i „bzdura”, by przytoczyć najbardziej cenzuralne określenia. Teraz jest na wakacjach i – jak sam twierdzi – „dorabia”, żeby poznać dziewczynę i jeszcze w sierpniu wyjechać z nią nad morze. Zapytany, czy kradzież jest godnym sposobem zarabiania, mówi wyniośle, że ulotki mogą roznosić tylko „frajerzy”. Jedyną niedogodnością w jego „pracy” są – jak wyznaje – zorganizowane szajki młodocianych złodziei, przed którymi musi się ukrywać. Pewnego razu jeden z konkurentów złapał go in flagranti i tak wykręcił rękę, że gdyby akurat ktoś nie nadszedł, pewnie by mu ją złamał.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.