Kościół w Polsce zrobił wielki błąd, zaczynając gorączkową debatę wokół gender tuż po nagłośnieniu afer pedofilskich. Zapewne nie było takiej świadomej intencji, ale nie da się ukryć faktu (a wytłumaczyć go trudno), że nagłe oskarżenia pod adresem genderystów, feministek, osób LGBT itd. pojawiły się tuż po fali medialnych doniesień o przemocy seksualnej polskich kapłanów wobec dzieci i poważnych zaniedbaniach ze strony kościelnych przełożonych.
Wypaczenia feminizmu
Feminizm to ruch społeczny – działanie zbiorowe zmierzające do zmiany społecznej. Ruchem społecznym był w XIX w. ruch robotniczy, który zaowocował ideologią komunistyczną. Ale ruchami społecznymi były też ruchy narodowowyzwoleńcze, w tym polski ruch niepodległościowy, a także oparty na związku zawodowym ruch społeczny „Solidarność”.
Ruchy zawsze powstają w reakcji na jakiś realny problem społeczny – są odpowiedzią na niezaspokojone potrzeby dużej części zbiorowości. W przypadku ruchu kobiet Kościół dopiero po ponad stu latach od jego powstania w 1848 roku uznał jego zasadność (w czasie Soboru Watykańskiego II). Termin „dyskryminacja kobiet” figuruje obecnie w wielu oficjalnych dokumentach kościelnych. Także kard. Joseph Ratzinger jako prefekt Kongregacji Nauki i Wiary pisał w 2004 r. w Liście do biskupów Kościoła katolickiego o współdziałaniu mężczyzny i kobiety w Kościele i świecie: „W słowach, które Bóg kieruje do kobiety w następstwie grzechu [pierworodnego] wyraża się w sposób lapidarny [...] natura relacji, jakie rodzą się w tej sytuacji między mężczyzną i kobietą: „ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą” (Rdz 3,16). Będzie to związek, w którym miłość zostanie często wynaturzona do zwykłego poszukiwania samego siebie, do więzi ignorującej i zabijającej prawdziwą miłość, zastępując ją swoistą grą dominacji jednej płci nad drugą. [...] W tej tragicznej sytuacji zostają zagubione i równość, i respekt, i miłość, których, według planu Boga, wymaga związek mężczyzny i kobiety”.
Nadużywanie władzy przez mężczyzn, dyskryminacja i traktowanie kobiet jako gorszych to moralne zło. Jest ono skutkiem grzechu pierworodnego. Gdyby nie ruch feministyczny, byłoby bezkarne. Trzeba to powiedzieć z całą mocą. Nie znaczy to jednak, że należy przyjmować bezkrytycznie feminizm współczesny. Odkąd przestał być oddolnym ruchem społecznym, obudował się teoriami, zdogmatyzował, nabrał cech ideologii. Przez ideologię rozumiem tu sztywny światopogląd, zestaw idei, a zarazem program zmiany społecznej oparty na diagnozie, której słuszności nie wolno – pod groźbą sankcji ze strony władzy, medialnego ostracyzmu, społecznego wykluczenia itp. – podawać w wątpliwość. Mówiąc obrazowo: jeśli fakty (nowe odkrycia itd.) przeczą ideologicznej tezie, tym gorzej dla faktów.
Feminizm pojawił się w Polsce po 1989 roku. Pierwsze gender studies (podyplomowe) pojawiły się na Uniwersytecie Warszawskim w 1995 roku. Informowały o nich media[1]. Kiedy w 2003 roku w Instytucie Socjologii UJ powstała specjalizacja na studiach dziennych „Społeczno-kulturowa tożsamość płci”, badania nad gender prowadziło już wiele uczelni. Cieszą się one popularnością wśród studentek – i studentów. Co roku rośnie liczba absolwentów wyższych uczelni, którzy wiedzą, co oznacza kategoria gender. Część z nich to osoby wierzące, które oczekują od swojego Kościoła argumentów, a nie etykiet.
Czy studia te są rzetelne w sensie naukowym? To zależy od podejścia badaczy i ich bezstronności. W nauce niezbędny jest „relatywizm metodologiczny”, który polega na zawieszeniu wyznawanych przez siebie wartości. Nie mogą one rzutować na proces badawczy. Jest to oczywiście bardzo trudne, gdy nauką zajmują się aktywni działacze ruchów społecznych, dla których nadrzędnym celem jest poprawa statusu kobiet, konkretna zmiana społeczna. W przypadku feminizmu wiedza naukowa nierzadko służy do dekonstrukcji patriarchatu – jego kultury i struktur społecznych. Trzeba jednak pamiętać, że na gender studies wykładają nie tylko feministki. Decydujące znaczenie ma postawa władz uczelni i kadry uniwersyteckiej. To od nich zależy, czy „dżendery” będą rzetelne naukowo, czy staną się czymś w rodzaju „grup budzenia świadomości feministycznej”, typowych dla XX wieku.
Do obecnego kształtu feminizmu i akademickich gender studies można mieć wiele zastrzeżeń. Najistotniejsze z nich, moim zdaniem, to:
Polskie feministki nie są bez winy, jeśli chodzi o fatalną jakość debaty publicznej. Od początku przyjęły zasadę trzymania „wspólnego frontu” w patriarchalnym, katolickim społeczeństwie. Skąd Polacy mają wiedzieć, jak różnorodny jest feminizm, skoro publicznie może zaledwie kilka razy zdarzyło się aktywistkom pospierać między sobą? Mało kto wie, jak wielki ferment w środowisku feministycznym wywołał sojusz warszawskich feministek z kobietami sukcesu z klasy średniej, który doprowadził do powstania Kongresu Kobiet. Jedną z najbardziej kontrowersyjnych osób była w nim prezydentowa Jolanta Kwaśniewska, która dodała splendoru całemu towarzystwu, ale nie pasowała do anarchistycznej, zgrzebnej, lewicowej opcji w feminizmie. Dziś Kwaśniewskiej w Kongresie nie ma.
Tego typu tarcia i konflikty były ukrywane, silniejsza była troska o jednościowy PR. Feminizm jako monolit to mit. Ale dzięki skutecznemu ukrywaniu różnic łatwo dziś wrzucić wszystkie kwestie feministyczne do jednego worka z napisem „ideologia gender” i uznać za wroga.
[1] Warto sięgnąć choćby po wywiad z założycielkami, prof. Małgorzatą Fuszarą i dr Bożeną Chołuj: Po co nam te dżendery, w „Gazecie Wyborczej”, 18-19 września 1999 r.
[2] O tym zagrożeniu pisałam już przed pięciu laty - Rewolucja dla przedszkolaków, „Rzeczpospolita”, 5 stycznia 2009 r.
[3] Zaznaczam, że zarzuty te kieruję wobec teorii gender, które mają wpływ na prawdziwość/fałszywość diagnozy problemu społecznego i wyznaczają kierunek działania całego ruchu. Analiza wdrażania w życie gender mainstreaming czy prawnych aspektów gender equality przekracza ramy tego tekstu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.