Dopóki Kościół głosi Emmanuela, syna cieśli, nauczyciela z Nazaretu, wędrownego uzdrowiciela i egzorcystę, przyjaciela celników i prostytutek, opiekuna dzieci, ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, dopóty nie będzie wodził ani na manowce, ani na pokuszenie. Znak, 05(612)/2006
Ale znów mamy na myśli głębszy niż polityczny, w większym stopniu wybiegający przyszłość, wznoszący się ponad bieg aktualnych wydarzeń aspekt życia chrześcijańskiego. Ksiądz Józef Tischner uważał, że jedyną skuteczną władzą, jaką Kościół powinien rozporządzać, jest obecny w duszach niepokój religijny i pragnienie Boga: „Zachodzi niebezpieczeństwo, że sięgając po inną władzę, ludzie Kościoła pozbawią Kościół tej władzy, jaką rzeczywiście ma” – wyjaśniał. Niemal identyczne zagrożenie dla rodzimego katolicyzmu zdiagnozował niedawno Paweł Milcarek:
Kościół powinien zachować maksymalną swobodę głoszenia swej nauki – każdemu i wszędzie. Ale tak się składa, że to jest Kościół nieustannie inwestujący, nieustannie wchodzący w najróżniejsze przedsięwzięcia budowlane czy finansowe, które natychmiast wikłają go w różne kompromisy, układy, uzależniają od możnych tego świata lub po prostu od ludzi o nieczystych rękach. To jest coś, czego należałoby zdecydowanie się wystrzegać.
Kościół przyszłości jawi się zatem jako pozbawiony władzy, którą rozumiemy jako doczesny wpływ. Także władzy, która przejawia się przez blichtr i naddatek. Polacy chcą Kościoła zorientowanego nie na siebie, zwłaszcza jako instytucję, lecz na potrzeby człowieka. Jeżeli w ostatnim czasie mieliśmy odczytać nowe znaki czasu, warto zastanowić się, dlaczego tak wielki sukces odnoszą wszelkie, kościelne i pozakościelne, akcje charytatywne, a jednocześnie ślimaczy się budowa Świątyni Opatrzności na Polach Wilanowskich.
***
Nie jest w dobrym tonie, żeby w publicystycznych rozważaniach odwoływać się do osobistego doświadczenia. Proszę zatem wybaczyć wyjątek: przeszedłem poważny kryzys wiary. Po latach zastanawiałem się, jakie stały za nim przyczyny. Bóg oszczędził mi hiobowych wstrząsów: nie straciłem bliskich ani przyjaciół, nie zapadłem na nieuleczalną chorobę, nie załamała się moja kariera ani nie popadłem w biedę. Okres dojrzewania nie okazał się czasem burzy i naporu. Parafrazując cytat z ks. Tischnera, nie straciłem wiary pod wpływem spotkań z proboszczem, nikt nie skrzywdził mnie w konfesjonale prostackim słowem, nie słyszałem żenujących kazań. Nie zwątpiłem w istnienie Boga po przeczytaniu Marksa, Lenina, Nietzschego.
Przez kilkanaście lat byłem ministrantem, jeździłem na pielgrzymki i oazy, słuchałem wielkopostnych nauk, chodziłem na Msze w niedziele i dni powszednie, odmawiałem różaniec i litanie. Ale potem przyszedł moment, że przestałem przychodzić do kościoła, nie modliłem się, nie praktykowałem uczynków miłosierdzia. Błądziłem po manowcach, chociaż – mówiąc szczerze – nie czułem się na nich dobrze.
Powody odkryłem dopiero w zeszłym roku. Przez wszystkie tamte lata, spędzone przecież w środowisku ukształtowanym i przesyconym wiarą, nikt nie wytłumaczył mi, czym jest Eucharystia. Ani przed Pierwszą Komunią, ani przed bierzmowaniem. Ani z wysokości ambony, ani zza krat konfesjonału. Przez wszystkie tamte lata Eucharystia schodziła na plan dalszy. Zginęła w katalogu detalicznych obowiązków, przestróg i zakazów. Bo taka jest nasza parafialna, szara przeciętność: katecheza eucharystyczna leży odłogiem. Nic zatem dziwnego, że Msza stała się dla mnie nużącym ceremoniałem, spowiedź – krępującym obowiązkiem, komunia – dziwacznym rytuałem. Z czasem wszelka praktyka wiary wydawała się archaiczna i martwa. Kto zapomni o źródle, nie wypłynie łodzią Kościoła na ocean. Można sobie wyobrazić katolicyzm bez celibatu, ale bez Eucharystii nie ma ani Kościoła, ani chrześcijan.