Nie możemy być pewni, że nigdy nie zmienimy zdania ani że nie będziemy mogli zaakceptować stanu rzeczy, który dzisiaj wydaje się nam nie do przyjęcia.
Wciąż jeszcze tutaj jesteśmy, ale coraz trudniej pozbyć się myśli, że nie będzie to trwało wiecznie. Najpierw brak kolejnej kreski na futrynie drzwi sygnalizujący, że przestaliśmy rosnąć, a potem, z upływem lat, schody stają się coraz wyższe, druk coraz mniejszy, bliscy i znajomi mieszkają coraz dalej i właściwie nie wiadomo dlaczego, coraz ciszej mówią. Zimy jakieś nie te, co dawniej, młodzi mają coraz bardziej wywrotowe pomysły (chociaż tak niedawno to my byliśmy awangardą), a na cmentarzach coraz więcej znajomych. Drzewa coraz wyższe, a my pochyleni… I tylko czas pędzi w zawrotnym tempie, odwrotnie proporcjonalnie do coraz to wolniejszych kroków.
Nieuchronnie zmierzamy do kresu życia. Kres ten nie podlega naszemu wyborowi, możemy go co najwyżej przyśpieszyć bądź starać się opóźnić. Paradoksalnie, zarówno w jednym, jak i w drugim często oczekujemy pomocy współczesnej medycyny: bądź to domagając się pomocy w eutanazji, bądź to spodziewając się, że dzięki osiągnięciom medycyny uda się nam przedłużyć życie. Trudno nam zaakceptować własne przemijanie.
Ponieważ nie mamy żadnej władzy nad nieuchronnie czekającą nas śmiercią, staramy się ją wyegzekwować przynajmniej nad czasem i sposobem umierania. Chcemy decydować, „kiedy umierać”, jeśli już nie możemy decydować, „czy umierać”, a że kresowi naszego życia i umieraniu może towarzyszyć brak rozumnej i wolnej ekspresji, to zostawiamy zawczasu testamenty. Najczęściej są to dyspozycje dotyczące zgromadzonego za życia majątku, ostatnio też nierzadko czasu i sposobu, w jaki chcemy umierać.
Jakkolwiek by było, umierając, zawsze coś oddajemy – dla wierzących jest to przede wszystkim oddanie duszy Bogu; niezależnie zaś od naszych przekonań na temat transcendencji oddajemy nasze ciało ziemi, a rzeczy materialne bliskim. Bez względu bowiem na nasze wyobrażenie o tym, co czeka nas po śmierci, nie mamy wątpliwości co do tego, że wszelkie „akcesoria” będą nam już zbędne. Lata ciułania, gromadzenia i kolekcjonowania pójdą na marne – przynajmniej jeśli chodzi o nas! Zawsze jednak są bliscy, można im zostawić zgromadzony z takim trudem i uporem balast w nadziei, że go nie zmarnują. Szkoda? A życia to nie szkoda?
Jednym szkoda, drugim nie. Zrozpaczeni, zniechęceni, boleśnie doświadczeni cierpieniem nie żałujemy czasem życia. Wyglądamy z utęsknieniem śmierci. Nie myślimy, co będzie potem, myślimy o „teraz”, a „teraz” wydaje się nie do zniesienia… Odchodzimy pogodzeni z faktem przemijania albo też pełni buntu – własnego życia w testamencie nikomu nie zapiszemy: życia w jego cielesnej egzystencji można „użyć” tylko raz. A jednak dyskutujemy nad testamentami dotyczącymi życia. I nie o własność nam wówczas chodzi, ale o wolę, która miałaby przekraczać naszą świadomą egzystencję. Czy tylko świadomą egzystencję, czy też egzystencję wszelką?
Więcej będzie w tym tekście pytań niż odpowiedzi. Na żadne z typowo egzystencjalnych pytań – a takie jest też pytanie o przemijanie i kres naszego życia – nie sposób udzielić wyczerpującej odpowiedzi. Zbyt mało o naszym kresie wiemy. Problem „testamentu życia” postaram się nadto pokazać w kontekście innych związanych z nim kwestii, a nie jedynie prosto zreferować historię moralnie kontrowersyjnych oświadczeń woli. Będzie to z konieczności jedynie zarys problematyki.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.