Mężczyźni muszą mieć wyzwania. Dla niektórych to jest przejazd rowerem przez pustynię, dla innych motocyklowa wyprawa, a ja mam niepełnosprawne dziecko. I to jest moje wyzwanie.
Jesteś ojcem specjalnej troski?
Tak.
Dlaczego?
Późno nim zostałem, długo uciekałem przed ojcostwem, męskością. Wybierałem chłopięcość, niedojrzałość... Aż wreszcie córka nauczyła mnie ojcostwa.
Pamiętasz ten dzień, w którym urodziła się Zuzia?
Bardzo dobrze pamiętam. To była niedziela. Ania od rana mówiła, że nie czuje ruchów dziecka. To był dwudziesty piąty tydzień ciąży. Ale jak sobie wyobraziłem użeranie się na izbie przyjęć, walkę o ustalenie, czy wszystko jest OK, to mnie to przeraziło i – jak to ludzie – zaczęliśmy się przekonywać, że czasem tak jest i postanowiliśmy, że zaczekamy do poniedziałku. A powinniśmy pojechać od razu. Dopiero, gdy ten stan zaczął się przedłużać, po kilku godzinach pojechaliśmy na izbę przyjęć. Pod KTG okazało się, że tętno dziecka jest bardzo nierówne, pokazuje się i spada. Wówczas lekarze od razu zdecydowali, że Ania musi natychmiast wjechać na stół, bo ciążę trzeba zakończyć.
Myśleliście kiedyś o tym, że gdybyście wtedy pojechali do szpitala wcześniej, to mogłoby być lepiej?
Być może. Ale my wiemy, że to, w jakim stanie jest teraz Zuzia, zadecydowało się później, już po jej narodzinach. Znam wcześniaki z 25 tygodnia, które teraz są w wieku mojej córki i są zdrowe. U nas już po narodzinach doszło do perforacji jelit i wielokrotnego niedotlenienia mózgu. Nie chcę o to nikogo oskarżać, bo to był splot rozmaitych okoliczności. Takie dziecko trzeba odpowiednio karmić, trzeba mu dać mleko matki, ale nie może go być za dużo. Zuzi podano za dużo pokarmu, jelita nie wytrzymały i doszło do ich pęknięcia. To był pierwszy krytyczny moment w jej życiu i ona wtedy mogła od nas odejść. Ale udało się ją uratować, była interwencja chirurgiczna i wróciliśmy do domu. Już wiedzieliśmy, że ona ma przetokę, że jelita przestały funkcjonować. To był kolejny – po porodzie – moment, w którym doszło do niedotlenienia mózgu, do zapaści. W następnym miesiącu, gdy trzeba ją było przewieźć do następnego szpitala, to się wydarzyło po raz drugi. Z idiotycznego, prozaicznego powodu. Zacięła się winda i trzeba było wyciągać ją stamtąd razem z inkubatorem i respiratorem, dokonując wówczas ręcznej respiracji. To wszystko też jej nie pomogło. Kogo mamy za to winić? To są przecież kolejne sekundy, w których jej mózg doznawał nieodwracalnych uszkodzeń. Ale ona z tego wyszła. I jeszcze jedna, druga sepsa. Przyczyn jej stanu była więc masa.
A jaki to jest stan?
Zuzia nie panuje nad swoim ciałem, cały czas leży, nie mówi, nie widzi, bo niewypełnione przestrzenie w jej mózgu są tak duże, że naciskają na nerwy wzrokowe. Może polegać tylko na słuchu i węchu. Trzeba ją karmić przez gastrostomię, taką specjalną rurkę wprowadzoną do brzucha, bo ona nie umie przełykać. Codziennie trzeba ją rehabilitować, żeby jej mięśnie pracowały. Dzięki temu jest dzisiaj w bardzo dobrej formie i nie widać, gdy się na nią spojrzy, że to jest chore dziecko.
Ile dni trwało to wszystko, te pierwsze decydujące dni?
Kwartał.
I wtedy nie wiedzieliście, jaki będzie stan Zuzi?
To się przed nami odkrywało. Przez kilkanaście pierwszych tygodni wydawało nam się, że ona będzie całkowicie normalnym dzieckiem, że będzie się normalnie rozwijać. Pamiętam, że się strasznie irytowałem na pielęgniarki, że źle kładą Zuzię, że jej się ucho zawija. Ja miałem o to wewnętrzny żal, a przecież one walczyły o jej życie.
I nic nie wiedzieliście?
Lekarka nam powiedziała, że może być źle. Ona nic przed nami nie ukrywała, mówiła, że takie dzieci odchodzą. Ale w nas nie było czarnowidztwa, tylko nadzieja. To był czas, kiedy w małżeństwie bardzo się do siebie zbliżyliśmy.
Właśnie wtedy, nad tym inkubatorem?
Tak. Cała ta sytuacja odbudowała naszą wzajemną więź. Myśmy byli wtedy na takim etapie swojego życia, że próbowaliśmy składać do kupy to, co wcześniej rozwaliliśmy. Jakiś czas przed urodzeniem Zuzi zastanawialiśmy się nawet nad rozstaniem. Nasze małżeństwo było w rozsypce, ale w pewnym momencie zdecydowaliśmy się o siebie zawalczyć. I wtedy pojechaliśmy na kurs Filipa, żeby zacząć na nowo budować nasze małżeństwo. Ten kurs jest bardzo mocnym przeżyciem duchowym. To był punkt zwrotny w naszym życiu. Od niego zaczęła się nasza przemiana, ale też koszmarna walka duchowa. Niedługo później Ania zaszła w ciążę, ale poroniła; potem do szpitala – na kilka tygodni – trafił nasz najstarszy syn. W międzyczasie straciłem pracę, trzeba było szukać nowej, a na koniec Ania zaszła w ciążę i urodziła się Zuzia. To był ciąg przeszkód po tym, jak powiedzieliśmy Bogu tak...
… Szatan się wkurzył...
… dzisiaj tak to rozeznajemy. Zaczęła się walka o nas między dobrem a złem. Szatan miał już nas na widelcu i nagle nas stracił, więc zaczął walczyć.
Wywinęliście się spod wideł?
Wywijamy się do tej pory. To wciąż trwa – bo z szatanem jest jak z mafią, jak do niej raz wstąpisz, to bardzo trudno z niej wyjść. Ale gdy Zuzia się urodziła, to był już moment, kiedy wiedzieliśmy, że chcemy być ze sobą, że jesteśmy dla siebie najważniejsi na świecie, że walczymy o siebie, a wspólne godziny walki o jej życie nieprawdopodobnie nas do siebie zbliżyły.
Zuzia jest więzią?
Zuzia jest więzią między nami, ale po Zuzi przyszedł Tomek, i on wprowadził w nasze życie równowagę. Często rodziny, w których są dzieci niepełnosprawne, koncentrują się tylko na nich, zapominając o zdrowych. U nas pewnie byłoby tak samo. My też bardzo mocno skoncentrowaliśmy się na Zuzi, zapominając o starszym Filipie, ale przyszedł Tomek, który uzdrowił te relacje.
Boicie się jej śmierci?
Teraz już nie. Pan Bóg postawił na naszej drodze ludzi, którzy nas przygotowali na to, że Zuzia może odejść do Boga, kiedy już spełni swoją misję. Teraz jest z nami, więc widocznie ma jeszcze sporo do zrobienia. Ale to, o czym mówię, to jest doświadczenie ostatnich kilku miesięcy. Wcześniej przez pięć lat nie przyjmowaliśmy do wiadomości, że ona może umrzeć. Traktowaliśmy ją jak zdrowe dziecko, a przecież nikt nie zakłada, że zdrowe dziecko umrze. I dopiero mądrzy ludzie pokazali nam, że jej odejście do Boga nie będzie niczym strasznym, że ona zostanie w niebie naszą orędowniczką, bo będzie blisko Boga i będzie nam szykować tam miejsce. Wierzącym jest łatwiej znieść taki los, bo nie jesteśmy sami, wiemy, że ktoś się nami opiekuje.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.